„Teraz, teraz, teraz, teraz!", myślę i czekam na wybuch. Kierowca po kolei przeszukuje wszystkich wracających z meczetu, sprawdza, czy nie mają ładunków i narkotyków. Może mężczyźni właśnie odbyli ostatnią rozmowę z Allahem i gotowi są na wniebowstąpienie? Ruszamy, autobus trzęsie na wyboistej drodze, bokami idzie kurz. Ale nie wylatujemy w powietrze.
Statystycznie w Karaczi ginie więcej białych, w Katmandu z kranu leci żółtaczka, w Kalkucie trupy nosi rzeka, w Kolombo Tamilskie Tygrysy wznawiają wojnę. W Nowym Jorku ma miejsce tysiąc zabójstw rocznie, w Londynie prawie dwieście gwałtów na miesiąc, a w Rzymie notorycznie kradną w tramwajach. Ale to w Kwecie czuję się niepewnie.
Kamienie i pył
Paść kozy i owce na mizernej trawie. Stać i patrzeć jak przejeżdżają pociągi. Iść wzdłuż torów, w siną dal. Napadać na pociągi, rabować podróżnych, ewentualnie porywać kobiety. Wałęsać się z bronią. Sprowadzać towar z drugiej strony granicy, ile zmieści się w tobole. Wskoczyć do pociągu i uciec na gapę, jeśli jest się małym chłopcem. A jeśli nie – siedzieć w domu, haftować, tkać dywany za kilka rupii dziennie.
Wśród tych kamieni i pyłu jest węgiel, gaz, miedź, chrom, ruda żelaza i złoto. Pasterze z Beludżystanu nie widzą na oczy wielkich dochodów z kopalni, niewiele też zostaje w kasie prowincji. Mimo, że największy terytorialnie i najbogatszy w zasoby, Beludżystan oddaje większość zysków do Pendżabu, ze stolicą w Islamabadzie. Kweta jest jedynym miastem na trzystu pięćdziesięciu tysiącach kilometrów kwadratowych, gdzie można znaleźć jakieś lepsze zajęcie.
W przedziale grupa Pasztunów rżnie w karty. Wybuchają śmiechem, wstają, siadają, wiercą się po wagonie. Chcą się dowiedzieć skąd jesteśmy. Chcą nas nauczyć swojej mowy. Wymieniamy więc z nimi kolekcje językowe. Każde odkrycie ich cieszy: urdu, hindi, farsi, paszto – tyle podobieństw, a ile różnic! Z tej radości zapraszają nas do siebie, na granicę z Afganistanem.
– W każdej chwili może im odbić – mówi Marco, kiedy odwracają od nas uwagę. Ja to znam. Nastrój potrafi im się zmienić z sekundy na sekundę, i nie dowiesz się dlaczego.
Spoglądam na podróżnego z Lahore, właściciela przedsiębiorstwa produkującego nawozy sztuczne i chemię, który wiezie ze sobą materiały reklamowe i prezenty dla kontrahentów. Kręci głową. Spoglądam na Marca, widzę, że chciałby, ale się boi.
– To nie jest bezpieczne miejsce dla białych – odradza pasażer z Lahore.
Nikt nie będzie pytał, czy jesteś z USA, jeśli uznają, że należy się zemścić za amerykańskie bomby, które znowu spadły im na głowy.
– Ty i on – dzieci? – pyta jeden z wesołków.
– A ty ile masz?
– Dwanaście, zadowolony pokazuje na palcach. – A on..., klepie kolegę, który nadal zajęty jest kartami. On ma ośmioro.
Rozpoczyna się gwałtowna licytacja, kto ma więcej.
– A z czego żyjecie?
Nie odpowiadają, zajęci zliczaniem synów i córek. Potem wywiewa ich do sąsiedniego przedziału, gdzie jedzie jeszcze jeden kolega.
– Ci ludzie słuchają tylko mułły – Saleem korzysta z nieobecności ferajny, żeby nam bliżej opisać, kogo tutaj mamy. Wodzowie plemienni nie dbają o edukację, zdrowie, żywność, pracę. Oni tylko rozdają broń.
– Jak oni wykarmiają tyle dzieci?
– Wcale ich nie karmią. Zostawiają samopas. Chłopcy wałęsają się z bronią. Czasem docierają do miasta, szukać pracy.
– A dziewczynki?
– Dziewczynki nie mogą oddalać się od domu.
– I co wtedy?
– Czasem umierają z głodu.
Między końcem a początkiem
Co ja tu robię? I dokąd jadę? Nawet nie mam przewodnika. W Teheranie wychodziłam dodatkowe trzy dni przedłużenia wizy, akurat tyle, żeby wsiąść w autobus i dojechać do granicy. Wcale nie chciałam się tu znaleźć. Nie fascynuje mnie broń palna ani operacje specjalne.
Brunatna zabudowa wznosi się ledwie na jedno piętro w nieruchomym słońcu. Był to kiedyś brytyjski fort otoczony błotnym murem, który rozrósł się do rozmiarów węzła komunikacyjnego na skrzyżowaniu dróg, z których najkrótsza prowadzi do afgańskiego Kandaharu. Trzęsienie ziemi w 1935 zmiotło ładniejszą, wielopiętrową zabudowę. Do dzisiaj miasto jest jakby wojskowe, na ulicach nie ma żadnych kobiet.
Mój pokój ma również wojskowy wystrój: metalowe ramy okien, łóżko przykryte używaną derką, w łazience goły cement. Grzejnik gazowy gaśnie o północy. Wieczorami z innych cel wychodzą cichociemne postacie w szalwar kameez w pustynnym kolorze. Łypią na mnie spod oka, ale nie mogę zapytać: „Czy jest jakiś problem?”. To ja tu jestem nie na miejscu.
W książce rejestracyjnej w recepcji znajduję wpis dwóch par globtroterskich: jedna japońsko–szwajcarska, druga australijsko–turecka, obie zmierzają w przeciwną stronę. Kiedy pukam do drzwi ich pokojów, nikt nie odpowiada. Może jest jakiś Disneyland, o którym nie wiem, za miastem na pustyni?
Kierownik informacji turystycznej, pan w średnim wieku, wstaje zza wielkiego biurka i wita mnie uściskiem dłoni. Częstuje herbatą i dyplomatycznie bada, skąd jestem i co mnie sprowadza. Recytuje kilka opowieści o atrakcjach Kwety, potem przechodzi do problemów społecznych, różnic kulturowych, o tym, że tutaj takie, a u was inne społeczeństwo, a my tak, a wy tak, bo rodzina najważniejsza, a wy to chętnie się chyba nie żenicie? Przecież małżeństwo niczemu nie przeszkadza... A czy ja jestem zamężna? Bardzo zamężna i bardzo się spieszę do męża, uciekam.
Kobiety latają samolotami
Jest zimno. W centrum handlowym zamiast do sklepu z zimowymi szalami trafiam do biura biznesmena, który handluje nieruchomościami. Pokazuje mi plan swojego domu za milion rupii.
– Dlaczego nie ma kobiet na ulicach – pytam oglądając rzut pierwszego piętra.
– Nasze kobiety nie mają potrzeby chodzić po ulicach. Mają wygodne domy. Moja żona jest prawnikiem, ma samochód i jeździ nim do biura, dodaje. Jeśli trzeba, ja jadę pociągiem, a ona leci samolotem.
– Z kim rozmawiałaś? – ktoś mnie nagle pyta – Ten człowiek, z którym rozmawiałaś? Znasz go? – mężczyzna na motorze opiera nogę na wysokim krawężniku.
– A o co chodzi? jeżę się. Pokazuje mi legitymację, której nie umiem przeczytać.
– Gdybyś miała jakiś problem, tu jest mój numer, podsuwa karteczkę. Wiemy, w którym hotelu mieszkasz. Też mi nowina.
Tu każdy jest zrzeszony, tylko ja jestem niczyja. Ten z klanu Bugtich, ten z rodu Marri, tamten Pasztun, talibski bojownik z Afganistanu, a to policja porządkowa, być może.
Co oni myślą?
– Co oni myślą o tym, że mnie tu przyprowadziłeś – pytam Ricky'ego, kiedy kluczymy po osiedlu, na którym mieszka. Witają nas coraz gęstsze szpalery wiwatujących chłopców.
– Zazdroszczą mi – twierdzi.
Mówi, że uczył się w koledżu w Kanadzie, ale wrócił, bo wujek, u którego mieszkał przestał go finansować. Ojciec pracuje w stacji pobierania krwi w jednym z tutejszych szpitali. Ricky dorabia robiąc strony internetowe i inne rzeczy, bo pensja ojca nie wystarcza na utrzymanie rodziny. W domu wita mnie gromada siostrzenic, sióstr i mama. Ricky jest jedynym po ojcu męskim żywicielem tej rodziny. Zostaję posadzona na kanapie, obok maszyny do szycia, i poczęstowana kawą trzy w jednym, po którą pobiegł, kiedy marnowałam czas w księgarni.
– Czytałam, że żołnierze ostrzelali pociąg na północ od miasta, zniszczyli przewody elektryczne – zagaduję uprzejmie.
– Robią tak od czasu do czasu, macha ręką, zajęty główkowaniem, jakby mi dogodzić.
Na ścianach pod niskim sufitem wiszą obrazy Jezusa Chrystusa z promieniującym sercem. Rodzina Ricky'ego to chrześcijanie, należą do trzyprocentowej mniejszości. W Kwecie jest kilka chrześcijańskich kościołów, rzadko są celem ataków – to zależy wprost od światowych układów. Jest też wyjątkowo dużo aptek i hurtowni lekarskich. Podobno dlatego, że lekarze beztrosko przepisują antybiotyki i ludzie stracili odporność.
Wszyscy jesteśmy tacy sami
Po tygodniu zakoszarowania przenoszę się do droższego hotelu z czystą pościelą, ogrzewaniem i ciepłą wodą. Pokój nie ma w sobie nic z orientu, żadnego widoku na zakurzoną ulicę, żadnych rozpadających się kolonialnych sprzętów. Chcę się poczuć jak klient, nie podróżnik.
Zakładam chustkę i schodzę na dół. Chcę natychmiast połączyć się z Karaczi.
– Niech zgadnę... jesteś z Czech? – od progu wita mnie pracownik biura telefonii.
– Aż tylu tu ich tu macie?
– Wszyscy jesteście samotni – stawia aparat telefoniczny na kontuarze – ciągnąc kabel od gniazdka. – Jedyny ludzki kontakt jaki macie, to związek z chłopakiem lub dziewczyną. W wieku szesnastu lat wyprowadzka z domu, potem tylko raz w miesiącu krótka wizyta u rodziców. Jesteś sama? – próbuje mnie wybadać.
– Czekam na przyjaciół – kłamię. W słuchawce ciągle nikt się nie odzywa.
– Jadą z Iranu? Spotkaliście się w Istambule? Jedziecie do Indii? – zgaduje.
Odkładam słuchawkę. Mostafa triumfuje. Siedzę i piję herbatę, a on czaruje.
– Nie opuściłaś przecież własnego kraju, nie zostawiłaś pracy i rodziny, po to, by błąkać się samotnie. Zostawiłaś to wszystko, żeby spotkać innych ludzi.
Mam obsesję na punkcie wody. Wyobraziłam sobie, że to właśnie tu, w Kwecie, przebiega granica między wodą zdatną i niezdatną do picia. Jem tylko pomarańcze i biskwity. Od pięciu dni każdego podejrzewam o ukryte zamiary. Nie zadaję się z nikim i nie chcę znać nikogo.
– W ostatnie święta padał śnieg, tańczyliśmy przy bębnach z trzema dziewczynami z Holandii i samotnym chłopakiem. Przyjechali na rowerach – Mustafa opowiada.
To już święta, myślę zaskoczona. I przypominam sobie:
– Przecież ty jesteś muzułmaninem?
– Z religią się człowiek rodzi. Ale pod spodem wszyscy jesteśmy tacy sami. Ciągniemy do ludzi. Zjawiłaś się tutaj na święta, to trzeba je urządzić.
– Nie macie choinki – odstawiam pustą szklankę, gotowa do wyjścia.
– Ale mamy pomysły.
– Jakie?
– Jeśli masz nosa, to się przekonasz. Ruch należy do ciebie.
Bingo, trafione. Już siedzę na motorze oficera policji. W ciemności nocy, gdzieś przed nami, pracownik telefonii Mostafa i inżynier Abid jadą razem.
– Czy nie jest niebezpiecznie być policjantem w Kwecie? – wołam przez huk silnika.
– Mamy pewne problemy! – krzyczy Zacheem przez ramię. – Starcia grup plemiennych... Ale wolę być policjantem w Kwecie niż w Nowym Jorku! Tam nawet nie można się zatrzymać, żeby zmienić oponę, ze strachu przed rabunkiem i zamordowaniem.
W duchu zadaję sobie inne pytanie: bezpieczniej z policjantem czy bez policjanta?
Zacheem zatrzymuje się przed ciastkarnią Rahmada. Abid i Mostafa są już w środku i wybierają, widzę ich przez szybę. Za szklaną ladą stoją w rzędzie jednakowe, różowe, lukrowane torty z czerwonym napisem „Marry X–mas".
– Który ci się podoba? – pyta Mostafa.
Najlepsi są Serbowie
– Mój dom, jego dom, dom mojego brata, tam jest dom mojej matki, a to jest mój drugi dom – Mostafa pokazuje po kolei budynki w kolonii otoczonej murem. Jest ciemno, nic nie widzę.
– Wszyscy żyjemy życiem drugiego – dorzuca Abid.
– Kiedy rozniosła się wiadomość, że moją matkę biorą do szpitala – ciągnie Mostafa – sąsiedzi wyszli przed domy, pomogli ją wynieść, ktoś pożyczył samochód.
– Kiedy służyłem w Bośni w korpusie pokoju – wtóruje Zacheem– byłem pewien, że nic złego nie spotka mojej żony i dzieci, bo mój brat tu został.
– A co się dzieje, jeśli ktoś nie chce mieszkać z rodziną? – pytam.
– Może sobie wybudować własny dom, na przykład pięćdziesiąt metrów dalej – tłumaczy Mustafa rzeczowym tonem. – Ale, rozumiesz, nie pięć tysięcy kilometrów na innym kontynencie! – dodaje, a wszyscy wybuchają śmiechem. Czuję się urażona.
W salonie, na podłogę wyłożoną dywanami, wjeżdża różowy tort i pozłacane filiżanki herbaty. Kroję tort na cztery części. No więc, co chcesz wiedzieć o Pakistanie?
Mustafa demonstruje co jest en vogue w Indiach, do których jadę. Przewiązał się w pasie moim szalem, kucnął, zadarł go do góry. To bardzo ułatwia sprawę. – Zobaczysz, robią tak rankiem wzdłuż torów, całymi rzędami. Zaheem opowiedział, że Amerykanie bywają różni. Zna ich ze służby w ONZ. Niektórzy dbają tylko o dobre jedzenie, a ONZ ma niezły standard kuchni. Ale są też tacy, mimo, że zwaliści faceci, którzy wierzą w Boga i odróżniają dobro od zła.
– Najlepsi ludzie są w Serbii. Tam stary system rodzinny jeszcze przetrwał. Kiedy wyjeżdżałem z misji, musiałem zdać prawo jazdy korpusu – opowiada Zaheem – Miałem przed sobą trzy dni bez samochodu. Stary Serb, którego znałem, powiedział: „Przyjdź do mnie wieczorem”. W domu nie zastałem nikogo, tylko jego dowód rejestracyjny i kluczyk od samochodu leżały na stole. Tego dnia ewakuował się z Bośni razem z żoną – autobusem.
Safari
Trasa na daleki wschód ma postać zwykłej szosy. Mijają mnie wymalowane jak wozy cyrkowe ciężarówki dostawcze. Kierowcy wyglądają przez okna, żeby się upewnić, czy im się nie zdawało. Prowadzę, śmiejąc się od ucha do ucha. Powiedzieli: Ty mówisz, my robimy, więc poprosiłam o jeepa. Na tym odcinku można zatankować tylko nielegalną benzynę, dostawcy mają taki zwyczajowy układ z policją, tłumaczą z tylnego siedzenia. Tam, gdzie patrole karzą zjechać na bok, lokalne wpływy nie sięgają.
Bierzemy kurs na przełęcz Bolan Pass. Tędy handlarze, najemcy, pasterze, maruderzy wkraczali do Azji południowej. Kolej żelazną wybudowali jeszcze Brytyjczycy: tory, wiadukty, stacje kolejowe noszą inskrypcje „1879”. Jest to jedyna rzucająca się w oczy infrastruktura w okolicy.
Zatrzymujemy się na obiad w przydrożnej jadłodajni. Marzę o gorącym jedzeniu, ale nie lubię karaluchów na ciepło. Nie, jogurtu wiem, że nie możesz, absolutnie, zgadza się Mostafa. Znałem jedną Holenderkę, zaczyna kolejną opowieść, która zatrzymała się tu w drodze na wschód. Kiedy wróciła po pół roku, nie poznałem jej: twarz jej się zapadła, cera popsuła. Wypiła jogurt w Indiach, straszy. Medytuję nad miską ryżu z sosem: zjeść czy nie zjeść? W końcu biorę garść do ręki, niech mnie zarazki pochłoną.
Dzień szybko ustępuje miejsca zachodowi. W dolinie rozłożyła się osada górnicza, piaskowe mury z daleka można pomylić z wydmami, które wiatr rozdmucha. Osadę otaczają hałdy w kilku odcieniach beżu i szarości. Kilkaset kilo ziemi na plecach za herbatę, ryż i placek. Pod wieczór, kiedy niebo staje się stalowo–sine, a zza horyzontu bije jasna łuna, przy barakach górników, tonących w miałkim gruzie, zapalają się pojedyncze żarówki na drewnianych słupach. Przy drodze do Kwety palą się ogniska. Za nimi pustynia jest ciemna i bezbrzeżna. Mostafa mówi: – Gratuluję odwagi.
Następnego dnia rano zamawiam rikszę na dworzec. Z drugiej strony ulicy kiwa na mnie stary znajomy Mostafa, redaktor marnej gazetki lokalnej. Lubi dolewać whisky do herbaty już od rana. – Pamiętaj – ostrzega – Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomymi.
Nie jesteśmy tacy sami
Jest wiosna, półtora roku później. Śpię twardym snem na przednim miejscu VIP–a, ktoś mnie okrył kilkoma szalami. Mówią do mnie „sister”, bo noszę azjatyckie ubrania i nie pozwalają sobie na nic. To nie Hindusi. Budzi mnie dźwięk tłuczonego szkła. Po podłodze turla się kamień. Czuję się dziwnie bezpieczna. Autokar robi długi postój, kleją zbitą szybę taśmą, rozmawiają. Jest księżycowa noc, w powietrzu jakaś zawiesina, może mgła, a może pył. Za tym woalem leży ta sama ciemna pustynia, wzgórza, które, jak wydmy, może się przegrupowały, a wśród nich samotne posterunki, których nie ma na mapie.
W oknie sklepu fotograficznego wiszą te same czarno–białe zdjęcia. Dumny, wąsaty, ze stuletnim muszkietem w ręce, być może to przodek tego Bugtiego, który tu grasował, którego siły rządowe w międzyczasie zlikwidowały. Był Bugti Pierwszy, będzie i Dwudziesty.
Wynajmuję pokój w tym samym hotelu. W biurze telefonii zastaję ich w tym samym składzie: Mostafa, Zaheem, Abid i nawet Jimmy, który z Australii przyleciał na coroczne odwiedziny. Tu czas naprawdę nie płynie, to magiczna studnia. Ten telefon to atrapa, a w tym boksie, gdzie stoi zakurzony komputer z dostępem do sieci, można połączyć się z innym wymiarem. Szklanki brzękają o spodki.
Zaheem opowiada tę sama historię przyjaźni z Januszem z Gorzowa, który ocalił mu nogę na służbie w Bośni. Ma teraz napięty harmonogram, codziennie od rana szkolenia. Przygotowuje się na misję, prawdopodobnie w Afryce.
Mostafa opowiada tę samą historię o czterech filozoficznych filarach z bambusa. Abid nic nie mówi, patrzy tęsknie i narzeka, że nie piszę. Wspomina, że miał operację, może umrzeć niespodziewanie.
Jimmy opowiada o tym, że ciągle próbuje tym trzem przekazać prawdy o życiu na zachodzie. Tam trzeba naprawdę ciężko pracować. Menadżer na nic nie ma czasu. Kiedy wracam z pracy, nic mi się nie chce. Z kobietami też nie jest tak, jak myślicie, bierze mnie na świadka. Nie można wyjść z domu i nie powiedzieć dokąd. A ty Mustafa? Czy kiedykolwiek żona zapytała, co robisz jak cię nie ma? Mostafa, który odchował już wszystkie dzieci, nie lubi odpowiadać na takie pytania w obecności taty. Przy nim zachowuje się jak nastolatek nakryty na paleniu papierosa. Ojciec za kontuarem nie patrzy na syna. Mustafa, zły, wychodzi po herbatę. Dziewięćdziesięciolatek chytrze się wtedy uśmiecha i puszcza do mnie oko.
Ricky nie wypatrzył mnie tym razem na ulicy. Prosił w emajlach o pomoc w zapłacie czesnego, ale kiedy zapytałam o adres koledżu i nazwisko dyrektora, zmienił temat. „Pomóż mi wyjechać”, napisał, „Może być do Polski”.
Mostafa i Abid też po cichu liczą na mnie. I jednocześnie są już rozżaleni, że to się nie wydarzy, nie wezmę ich ze sobą do Europy. Gościnnością, pomocą, współczuciem, pochlebstwami – na różne sposoby próbowali mnie przekonać. Jestem ich desperacją w końcu zmęczona. Mostafa ciągle błaznuje, wciska mi ładne opowiastki o pogodnych filozofiach. Abid go ucisza, kiedy pytam o to, co naprawdę słychać. O pewnych rzeczach lepiej nie rozmawiać. Można o nich poczytać w porannej prasie. Mostafa wyjaśnia mi, co widzę. Dwóch to żołnierze. Są oni tak prości jak ich kraj, i tak prości jak ludzie z tych terenów, dlatego jeden z ich nosi plemienną czapkę, która jest w kolorze czerwonym, a drugi nosi oficjalny strój, a mimo to ma na sobie szal, z powodu tej zimnej pogody, a za nimi jest Zeeshan Seekh Kabab. Zeeshan to nazwa Seekh Kabab, co znaczy Bar–B–que. I oni, tych dwóch, stoją na środku rynku i mogli przyjechać tu z powodu jakiegoś oficjalnego zlecenia albo na zakupy. Nie mogę powiedzieć, ani przewidzieć, jako że zawsze jest niepewność nie tylko w życiu ludzi, ale i w polityce. Obyś nigdy nie była chora i zawsze była szczęśliwa.