Nie potrzebujemy bohaterów z importu” – tytułuje „Rzeczpospolita” wywód Jana Żaryna o niestosowności niemieckiej inicjatywy wystawienia w Polsce „Oratorium dla pokoju – Stauffenberg”. Dokładnie tak samo obsztorcował mnie Jerzy Putrament w 1974 r. za krytyczną recenzję jego lekceważącej opowieści „20 lipca”, w której szydził z niemieckich zamachowców.
Uważałem wówczas, że wprawdzie nie ma powodu do heroizacji spiskowców, ale należy się im nasz szacunek – przy całej świadomości, że początkowo wsparli nazistów i byli upojeni tryumfami Hitlera w latach 1939–40. Przejrzeli jednak na oczy i mieli odwagę stanąć nie tylko przeciwko Hitlerowi, ale i przeciwko większości własnego narodu. „Putrament przymierza do spisku miarę najmniej odpowiednią w państwie totalitarnym – skuteczności. (…) My wiemy, że czasem liczy się również działanie nieskuteczne, nawet dokonywane przez warstwy nie mające dziejowej racji... 20 lipca to w jakiejś mierze samobójczy gest elity Niemiec wilhelmińskich, szlachty, oficerów, urzędników z ich kodeksem honoru, stosunkiem do państwa i prawa, wojny i pokoju. Późno zrozumieli, że pomogli zburzyć swój własny świat niosąc 30 stycznia 1933 – jak Stauffenberg – pochodnie na cześć Hitlera. Jedenaście lat później zawiśli na hakach”. Znając smak klęski własnych nieudanych powstań, powinniśmy być w stanie uszanować pamięć tych Niemców, którzy zapłacili życiem za swój nieudany opór przeciwko Hitlerowi, zresztą nie tylko Stauffenberga czy Helmuta Jamesa von Moltke, również wielu socjaldemokratów, związkowców, a także komunistów.