Czy 60 lat temu trudno było uchwalić Powszechną Deklarację Praw Człowieka? Było to rzeczywiste osiągnięcie czy konieczność?
- Niewątpliwie, był to pierwszy tego typu dokument na świecie, i samo to jest niebywałe. Określenie „prawa człowieka" pojawiło się jednak trzy lata wcześniej, w 1945 r. w Karcie Narodów Zjednoczonych. Padało tam kilkakrotnie - w kontekście zadań stojących przed poszczególnymi agendami ONZ, bądź przed państwami członkowskimi. Trzeba jednak pamiętać, że istnieją tzw. miękkie prawa, jak na przykład rezolucje, i twarde prawa, czyli umowy międzynarodowe w znacznym stopniu obwarowywane różnymi przepisami i sankcjami.
A deklaracja to tylko miękkie prawo?
- Otóż to. To w gruncie rzeczy, to ładnie napisany, kilkustronicowy dokument. Trzydzieści artykułów, zawierających cały katalog praw, począwszy od politycznych, poprzez gospodarcze, socjalne, aż do kulturalnych. Krytycy tej rezolucji podnosili zarzut, że jest wyrazem kulturalnego imperializmu Zachodu. To zupełne nieporozumienie, gdyż komitet przygotowujący dokument był bardzo pluralistyczny. Pracowała w nim wprawdzie Pierwsza Dama USA, Eleanor Roosevelt oraz przedstawiciele Francji i Kanady, ale także reprezentanci Libanu i Chin. Jeśli ktokolwiek mógł być wówczas niechętny zapisom deklaracji, to właśnie kraje zachodnie, choć oczywiście nie mogły się do tego przyznać. Dzięki deklaracji, społeczeństwa Trzeciego Świata mogły nieco ograniczyć zakusy władz kolonialnych. Przecież to były czasy, kiedy Anglia w połowie świata, nad którym panowała, nic sobie nie robiła z praw człowieka, a w Ameryce wciąż obowiązywała segregacja rasowa.
W ONZ nie było jednomyślności.