Chciał zostać Matissem krawiectwa. Rozmowa stanowiła dla niego torturę. Nie interesował się ludźmi. „Kocham ciała. Dusze przebywają gdzie indziej” – powtarzał swoim kochankom. Nocne kluby, narkotyki, seksualne orgie w barokowej oprawie. Na tym koncentruje uwagę reżyser Bertrand Bonello („Pornograf”). Opis dekadencji nie jest jednak odważny. Bonello nie interesują ani narodziny potęgi imperium YSL, ani terminowanie nastoletniego Saint Laurenta u Christiana Diora. O sześciotygodniowej służbie w czasie wojny w Algierii i leczeniu wstrząsami elektrycznymi w szpitalu psychiatrycznym w Val de Grace ledwie napomina.
Najwięcej uwagi poświęca barwnemu romansowi z Jacquesem de Bascherem. Ich namiętny, burzliwy związek trwał niecałe trzy lata – niewiele w porównaniu z 50-letnim stażem z biznesmenem Pierrem Bergerem, życiowym partnerem YSL. Pod wpływem znajomości z Bascherem słynny projektant zaczyna nadużywać alkoholu, eksperymentuje z LSD, marihuaną, kokainą. Otoczony wąskim gronem przyjaciół traci kontakt z rzeczywistością, zamyka się w sobie, kupuje starą willę w Marrakeszu, gdzie samotnie spędza kilka miesięcy w roku, czytając Prousta i słuchając muzyki klasycznej. Jak w dramatach Martina Scorsese – droga prowadzi ze szczytu na dno. Saint Laurent staje się dziwakiem, odludkiem, nie potrafi sobie poradzić ze sławą oraz z psychicznym monstrum, które sam wykreował. Zmienia się fizycznie. Z dnia na dzień przeobraża w starca, którego pod koniec filmu nie gra już Gaspard Ulliel, tylko Helmut Berger, ulubiony aktor Luchino Viscontiego.
Francuski reżyser podkreśla wyobcowanie delikatnego geja, m.in. zestawiając na podzielonym na pół ekranie obrazy wojny w Wietnamie, paryskiej rewolty, strajków oraz gwiazdorskich pokazów mody. Finał niczym w „Andrieju Rublowie” oddaje sprawiedliwość geniuszowi, który stworzył nieśmiertelną klasykę.
Saint Laurent, reż. Bertrand Bonello, prod. Francja, 135 min