Warto się temu ruchowi przyglądać, bo może się coś urodzi – syntetycznie rzecz ujął ludowy obserwator Eugeniusz Kłopotek. Śmiem wątpić, czy rzeczywiście urodzi się coś politycznie ważnego. Powiedzmy szczerze, na razie sprawa jest bardziej towarzyska niż polityczna, a kto z kim będzie jadł obiad w Brukseli, dowiemy się dopiero za rok z okładem. Cierpliwości, cierpliwości. Przed nami jeszcze wiele możliwych spotkań w księżycowe noce – Kaczyńskiego z feministkami, Palikota z Ziobrą i Piechocińskiego z koszykiem grzybków.
Na razie tylko PiS zaciera swoje prawe rączki, że lewe nogi znów się poplątały. A lewe nogi się oskarżają. Miller krzyczy, że Kwaśniewski założył PiS 2 (od Palikota i Siwca), a tymczasem sam zakłada PiS 3 (Przyjaźń i Szorstkość). W ten sposób kończy się pogłębianie przyjaźni między byłym prezydentem i szefem SLD, bo każde pogłębianie sięgnie w końcu dna. Miller zostaje z basującym mu Grzegorzem Napieralskim, który tak pięknie rozłożył SLD podczas ostatnich wyborów, że partia przypominała Ulricha von Jungingena z obrazu Matejki.
Jeszcze à propos posła Kłopotka. W „Kawie na ławę” zagroził on, że jeśli Tusk zmusi posłów koalicji do głosowania wbrew ich sumieniu i światopoglądowi – chodzi oczywiście o epopeję pod tytułem związki partnerskie – to na pewno jeden poseł odejdzie, i to z PSL. Ja nim będę – dodał. Słowem – Kłopotek uważa chyba, że porzucenie przez niego macierzystej partii chłopskiej rozwali koalicję rządową. W tej sytuacji Tusk nie ma wyjścia – musi zrezygnować nie tylko ze związków partnerskich, ale także związków frazeologicznych, chemicznych, zawodowych, a nawet wspomnień o Związku Radzieckim.
Parę tygodni temu rząd zmienił koncepcję finansowego wsparcia dla polskich sportowców. Mamy teraz dyscypliny rokujące nadzieję na medale oraz pozostałe. „Pozostałe” dostaną znacznie mniej pieniędzy – albo wcale – bo nie rokują. 29 stycznia 2013 r. w polskim sporcie skończył się komunizm – dumnie ogłosiła swoją reformę Joanna Mucha. Szkoda, że Szczepkowska nie pozwała jej do sądu, bo założenia pani minister są wręcz bolszewickie. Przypominają mi centralne planowanie medali, tak jak kiedyś w NRD, a dziś w Chinach.
Pani minister zapewniła jednak, że jeśli któraś mniej ważna dyscyplina wykaże się medalami, to ona, Joanna Mucha, uzna ją za ważną i sypnie kasą. I oto, jakby na zamówienie, polskie biathlonistki zdobyły dwa medale na mistrzostwach świata. Zapachniało nadzieją na awans do najwyższej grupy, czyli zwiększenia dotacji. Nic z tego. Minister sportu wykazała się refleksem i powiedziała, że im się poszczęściło. Uważam, że to bardzo przytomna uwaga finansowa. Nie ma czego gratulować, nie ma się z czego cieszyć, gdy lenie i fajtłapy przypadkowo i niezasłużenie zdobywają medale.
Post, pokuta i troska o zbawienie wieczne dały się zapewne we znaki księdzu profesorowi Franciszkowi Longchamps de Bérier, członkowi zespołu ekspertów ds. bioetycznych episkopatu. Ogłosił on, że są tacy lekarze, którzy po pierwszym spojrzeniu na twarz dziecka wiedzą, że zostało ono poczęte z in vitro, bo ma „dotykową bruzdę” charakterystyczną dla „pewnego zespołu wad genetycznych”. Lekko zapachniało oryginalną wodą kolońską przechowywaną od czasów NSDAP i naszym kołtuństwem demonstrującym się dziś w licznych dyskusjach także poza Kościołem.
Po kilku dniach ksiądz profesor zaczął tłumaczyć, o co mu chodziło, i pogrążył się do końca. Przekonywał, że celem jego wypowiedzi była jedynie dyskusja o zagrożeniach związanych z in vitro. Krótko mówiąc, jak się okazało, nie zrozumieliśmy troski księdza profesora, bo chodziło mu wyłącznie o szczęście dzieci i ich rodziców. W jego przekonaniu wśród dzieci z in vitro ryzyko wystąpienia wad genetycznych jest o 30 proc. większe niż w przypadku poczętych naturalnie. Byłoby dobrze wiedzieć, skąd wziął te dane i w którym kościele jest ten sufit.