Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Życie w czasach koronawirusa. Zapiski Adama Przeworskiego

Szpital-statek dobija do brzegu w Kalifornii. Szpital-statek dobija do brzegu w Kalifornii. David Crane / Zuma Press / Forum
„Europa” nie będzie już tym samym, czym była przez ostatnie 30 lat. Ale geopolityczne konsekwencje kryzysu dotyczą całego świata. Jednostronny zakaz, jaki Trump nałożył na podróżnych z Europy, to koniec „Zachodu” – notuje światowej sławy polski politolog.
.Concilium Civitas/Polityka .

Uwięziony przez pandemię w mieszkaniu na Manhattanie prof. Adam Przeworski, jeden z gigantów światowej politologii, zaczął spisywać refleksje tworzące coś w rodzaju dziennika czasu zarazy. Łączy w nich zapis osobistych doświadczeń z refleksją politologiczną i socjologiczną. Dzięki uprzejmości Concilium Civitas, której Przeworski jest członkiem, publikujemy dziś pierwszą część dziennika.

Przeżyłem wszystkie rodzaje piekła

19 marca 2020 r.

Te zapiski to nic innego jak wyrywkowe myśli na temat bieżących wypadków oraz spekulacje dotyczące ich długofalowych następstw. Są oczywiście wynikiem izolacji: człowiek pozbawiony fizycznego kontaktu z innymi może się z nimi łączyć jedynie za pomocą myśli. Notuję je na bieżąco, w miarę rozwoju katastrofy.

Notatka osobista. Za dwa miesiące skończę 80 lat. Przeżyłem wszystkie rodzaje piekła. Kiedy miałem cztery lata, wszyscy mieszkańcy Warszawy, w której się urodziłem, zostali wypędzeni z miasta przez Niemców, którzy palili budynek po budynku. Pośród spadających bomb moja babcia, mama i ja szliśmy 15 km do obozu przejściowego, gdzie spędziliśmy tydzień, oczekując na śmierć. Następnie Niemcy postanowili zapakować kobiety i dzieci do wagonów bydlęcych i w środku nocy wywieźli nas nie wiadomo gdzie i porzucili na jakimś polu.

Po wojnie panował głód. Jeden z największych sukcesów życiowych odniosłem w wieku lat ośmiu, kiedy mama nie miała pieniędzy na bilet tramwajowy, by pojechać po swoją miesięczną wypłatę na drugi koniec Warszawy, a ja znalazłem monetę, za którą mogła kupić ten bilet. Żyłem w komunizmie, w czasie wojny w Wietnamie mieszkałem w Stanach Zjednoczonych, o mało nie znalazłem się w Chile podczas przewrotu w 1973 r. Pamiętnego 11 września 2001 r. (09/11) byłem w Nowym Jorku. Myślałem, że przeżyłem już wszelkie możliwe nieszczęścia. Nigdy jednak nie wyobrażałem sobie, że swoje 80. urodziny spędzę wyłącznie z żoną, nie zobaczę się nawet z córką ani wnuczką, świat, który znamy, rozpadał się będzie na kawałki, a miliony ludzi będą chorować i umierać.

Czytaj też: Prof. Janusz Reykowski o rozczarowaniu demokracją

Nie sądzę, by ktokolwiek sobie to wyobrażał. Jednym z powodów, dla których wielu ludzi, zwłaszcza młodych, lekceważy ostrzeżenia dotyczące kontaktów społecznych, jest po prostu niedowierzanie. Jeśli nie wierzysz, że coś jest możliwe – albo dokładniej: jeśli nigdy nie wyobrażałeś sobie, że to możliwe – aktualizowanie przekonań i podejmowanie działań opartych na zaktualizowanych przekonaniach przebiega powoli. Nie można tego analizować za pomocą standardowych modeli, jakie wykorzystujemy do badania zmieniających się przekonań. Nawet jeśli zmienimy zdanie, jak zrobił to z opóźnieniem Trump, dzieje się to powoli, a nieuzasadniony optymizm trwa. Jednak nawet jeśli w pełni zdajemy sobie sprawę z niebezpieczeństwa, większość naszych działań wynika z przyzwyczajeń, a nie z racjonalnych decyzji podejmowanych za każdym razem, gdy chcemy coś zrobić. Jeśli przez lata codziennie rano kupowało się gazetę „L’Equipe” i szło się do tej samej kafejki, by ją przeczytać, a kelner zawsze wiedział, co zamawiasz – zmiana takiego przyzwyczajenia może się okazać trudna. Tak więc musimy zostać przymuszeni przez państwo do porzucenia dotychczasowych zwyczajów bez względu na to, czy nasze osobiste przekonania zmieniły się, czy nie. Zastanawiam się nad długofalowymi politycznymi konsekwencjami tego eksperymentu: jeśli się powiedzie, być może czeka nas przyszłość na modłę chińską; jeśli nie – być może będziemy żyli w stanie permanentnej rewolty.

Czytaj też: Prof. Daniel Ziblatt o dylematach, jakie przyniosła nam pandemia

Świat nie jest gotowy na to, co ma nadejść

Nie wiem, jak bardzo powinniśmy narzekać. Jednym z powodów, dla których burmistrz Nowego Jorku Bill de Blasio wahał się przed zamknięciem szkół, było to, że około jedna dziesiąta uczniów – 114 tys. – to bezdomne dzieciaki, które nie chodząc do szkoły, w ogóle nie dostaną obiadu. I to w mieście, w którym parę lat temu słyszałem rozmowę pomiędzy dwoma bardzo bogatymi ludźmi. Jeden zapytał drugiego: – Ile masz domów? Na co padła odpowiedź: – 14, jeden z nich to rodzinna posiadłość. Zasadniczo nie mam nic przeciwko człowiekowi posiadającemu 14 domów. Ale nie w mieście, w którym jest 114 tys. bezdomnych dzieci. Mówiąc krótko, niezbyt przejmuję się równością, ale nędza pośród przepychu jest nie do zniesienia. Złości mnie taka sytuacja, i to bardzo. Byłbym rewolucjonistą, gdybym uważał, że rewolucja jest możliwa i gdybym nie widział jej konsekwencji. Jest to więc pusta, jałowa złość. Jestem zły na siebie: mogłem przecież zapewnić dom przynajmniej jednemu bezdomnemu dziecku. Złoszczę się na właścicieli 14 domów. Jestem wściekły na polityków siedzących w kieszeni właścicieli 14 domów. Zastanawiam się, kogo reprezentują „instytucje reprezentantów”. Postrzegamy „populizm” jako zagrożenie dla tych instytucji, ale jest coś nielogicznego i być może obłudnego w tym narzekaniu: nie można skarżyć się na uporczywe nierówności i bronić instytucji, które je utrwalają. Gdyby te instytucje były reprezentatywne, w Nowym Jorku nie byłoby bezdomnych dzieci.

Tuba propagandowa amerykańskiego liberalizmu, „New York Times”, poświęca całe strony na ostrą krytykę autokratycznych środków przyjętych przez reżim w Chinach, mających ograniczyć rozprzestrzenianie się epidemii. Teraz takie same środki zostały przyjęte przez Włochy, Francję, Hiszpanię, Niemcy, a za kilka dni, jeśli nie godzin, zostaną przyjęte przez Nowy Jork. Kiedy zagrożone jest fizyczne istnienie, wszystkie kompetentne władze reagują w taki sam sposób. Chińczycy byli skłonni zgodzić się na bolesne kompromisy, by ocalić nie tylko siebie, ale także nas. Byli zdyscyplinowani i zdolni do solidarności. Byłem naprawdę głęboko wzruszony, kiedy mój były chiński student przysłał mi z Pekinu paczkę z maseczkami. Teraz, kiedy wygląda na to, że w Chinach epidemia jest raczej opanowana, „NYT” nadal poświęca całe strony na narzekanie na brak informacji od chińskich władz. W odróżnieniu od Trumpa? Od Borisa Johnsona?

Stany Zjednoczone nie są przygotowane na to, co ma nadejść, w krajach europejskich sytuacja nie wygląda o wiele lepiej. Obecne szacunki mówią, że wkrótce nadejdzie dzień, w którym zapotrzebowanie na łóżka w szpitalach będzie trzykrotnie większe niż liczba łóżek, nie wspominając już o miejscach na oddziałach intensywnej terapii. To nie powinno nikogo zaskoczyć i być może nie jest nieracjonalne. Kwestia jest znana jako „problem z karetkami”: ile karetek powinno działać w mieście? Jeżeli ich liczba jest wystarczająca, by nie zabrakło ich w szczycie zapotrzebowania, włączając w to nieprzewidziane wydarzenia, to przez większość czasu większość z nich będzie stała niewykorzystana. A zatem racjonalnym rozwiązaniem jest posiadanie takiej liczby karetek, która nie będzie wystarczająca, kiedy dojdzie do katastrofy. Ale pomyślmy o sprzęcie wojskowym. Racjonalnym zachowaniem może być inwestowanie w broń atomową, która nigdy nie zostanie użyta; i naprawdę inwestujemy w nią po to, by nigdy nie została użyta, a ewentualnie zniszczona za porozumieniem stron. A czołgi? Nie mam pojęcia, ile ich mamy, ale idę o zakład, że bardzo niewiele z produkowanych przez nas i utrzymywanych czołgów kiedykolwiek trafi na pole bitwy. Trzymamy czołgi na wszelki wypadek, a nie trzymamy łóżek w szpitalach? Czy to racjonalne? (Dzięki Steve H. za tę obserwację).

Bycie w izolacji jest nudne

Gdybyśmy byli w pełni przygotowani, moglibyśmy uniknąć najgorszej katastrofy. Nie jestem pewien, czy całkowicie rozumiem matematyczne modele epidemii. Ale załóżmy, że możemy u każdego przeprowadzić test. Zidentyfikowalibyśmy wówczas wszystkich zakażonych, poddalibyśmy ich kwarantannie przez wymagany czas i wyeliminowalibyśmy możliwość szybkiego rozprzestrzeniania się epidemii, nawet gdyby pozostała wielka liczba osób podatnych na zakażenie. Ludzie z potwierdzoną nabytą odpornością mogliby wrócić do pracy. W jasny sposób taki scenariusz zakłada, że testy generują pewną liczbę wyników fałszywie negatywnych, nie wiem, jaki to odsetek. Ale tak czy inaczej, biorąc pod uwagę, że nie jesteśmy przygotowani, nie możemy przeprowadzić testów prawie u nikogo. Musimy więc uciec się do powszechnej fizycznej izolacji i akceptować wysoką liczbę zakażeń.

Bycie w izolacji jest nudne. Nie mogę się skupić na tym, co robię normalnie. Myślenie o czymkolwiek innym poza wirusem wydaje się zbyt trywialne. Z przyzwyczajenia sprawdzam strony piłkarskie, ale nie ma meczów, a jedyne informacje o piłkarzach dotyczą tego, kto ma wirusa. Jak zauważył jeden z moich kolegów, który także jest kibicem Arsenalu, dobra strona sytuacji jest taka, że przynajmniej nie przegrywają. Ale jednym z efektów fizycznego oddalenia jest wzmożone życie towarzyskie. To nowy jego rodzaj. Liczby kontaktów przez pocztę elektroniczną i media społecznościowe osiągają zawrotne wartości. Wszyscy interesują się, co dzieje się z ich przyjaciółmi na drugim końcu świata. Obchodzimy happy hours z rodziną i przyjaciółmi online, każdy z nas z kieliszkiem wina w ręku, u siebie w domu. To nie jest substytut. Jest coś szczególnego w siedzeniu ze sobą przy stole, kiedy można się dotknąć i uścisnąć sobie ręce – tego się nie da zastąpić. Ale to niewielka cena, jaką płacimy za chronienie siebie i innych.

Czytaj też: Wszyscy żyjemy teraz zdalnie

Nie jest to cena jedyna. Strach przed śmiercią przeważa nad naszymi liberalnymi skrupułami. Zabrania nam się robić to, co zawsze uważaliśmy, że mamy prawo robić – chodzić po ulicach, pójść do muzeum czy restauracji – i większość osób chętnie się temu poddaje. Jesteśmy także gotowi zrezygnować, albo przynajmniej odłożyć w czasie, nasze prawo do wybierania rządów, demokrację. W Luizjanie i Ohio właśnie przełożono prawybory. W Wielkiej Brytanii odłożono wybory samorządowe o rok, a biorąc pod uwagę fakt, że burmistrz Londynu jest prominentnym przeciwnikiem premiera, nie wygląda to na sabotaż. Prezydent Macron bał się oskarżeń o „zamach stanu”, więc nalegał na przeprowadzenie pierwszej tury wyborów samorządowych, ale opozycja jednogłośnie poparła przełożenie drugiej tury. W Stanach Zjednoczonych pojawiła się obawa, że Trump wykorzysta okazję, by „przełożyć” wybory prezydenckie. Już pojawiają się artykuły argumentujące, że mógł to zrobić bez naruszania konstytucji. Jednocześnie zawieszane są posiedzenia sądów w kilku stanach i wielu krajach świata. Rząd francuski prosi parlament o specjalne uprawnienia, by móc za pomocą dekretów zarządzać kryzysem. Prawdziwa władza koncentruje się zatem w rękach władzy wykonawczej.

Różne są strategie przywódców

Szczerze mówiąc, zdumiała mnie pierwsza reakcja Trumpa na epidemię. Jego brak kompetencji będzie kosztować życie wielu osób, ale doprowadził także do tego, że ominęła go wyjątkowa polityczna szansa. Obawiałem się, że kiedy pojawią się pierwsze dowody na to, że sytuacja jest bardzo poważna, przyjmie rolę przywódcy narodu, osłabiając Kongres i sądy. Jego zwolennicy na pewno się podporządkują, ale wielu przeciwników prawdopodobnie także to zrobi, jeśli miałoby to ocalić im życie. Zrobił z siebie głupka, ale być może nie jest za późno. Słuchałem przemówień trzech prezydentów: Trumpa, Macrona i Alberto Fernandeza, prezydenta Argentyny. Trump oczywiście silił się na sztuczny luz, był nijaki, mówił o giełdzie i składał fałszywe obietnice. Macron jak zawsze był zbyt elokwentny, mówił z patosem, próbując zrobić wrażenie, że wszystko jest pod kontrolą i za wszystko bierze odpowiedzialność. Fernandez był z pewnością najlepszy z nich, darował sobie jakiekolwiek polityczne wycieczki, mówił prostym językiem, stanowczo i precyzyjnie. Zastanawiam się nad strategiami przywódców. Jeden mówi: – Zrobiłem wszystko, co się tylko dało. Nic więcej zrobić nie mogłem. Ten kryzys kiedyś minie. Drugi przekonuje: – W pełni kontroluję sytuację i poradzimy sobie z kryzysem bez względu na wszystko. Pierwsze podejście – „nie wińcie mnie i nie przypisujcie mi zasług” – minimalizuje polityczne ryzyko. Drugie podejście to „wszystko albo nic”: jeśli obywatele uwierzą, że przywódca kontroluje sytuację, to będzie jego wielki sukces; jeśli sytuacja się pogorszy wbrew oczekiwaniom, przywódca poniesie polityczny koszt.

Jeden z fragmentów przemówienia Macrona zaparł mi dech w piersi. Oto on: „Drodzy współobywatele, jutro będziemy musieli odebrać od życia ważną lekcję, stoimy bowiem przed pytaniem o model rozwoju, jaki obowiązywał w naszym świecie od dziesięcioleci i którego wady wychodzą na jaw. Musimy zmierzyć się z problemem słabości naszej demokracji. Pandemia już ujawniła, że darmowa opieka medyczna bez kryterium dochodowego czy związanego z pracą, państwo opiekuńcze to nie koszty czy obciążenia, ale cenne dobra, bardzo cenne, kiedy uderza los. Pandemia uświadomiła nam, że istnieją dobra i usługi, które muszą funkcjonować poza prawami rynku”.

To prawie słowo do słowa powtórzone przemówienie Bertila Ohlina, szwedzkiego ministra z partii socjaldemokratycznej z 1938 r.:„Koszty służby zdrowia to inwestycja w najbardziej wartościowy, produktywny instrument: w obywateli. W ostatnich latach stało się oczywiste, że to samo dotyczy wielu innych form »konsumpcji« – pożywienia, ubrania, rekreacji... Mamy do czynienia z trendem dążącym w kierunku »nacjonalizacji konsumpcji«”.

Mam problem ze zrozumieniem, skąd bierze się lekcja Macrona. Zawsze uważałem, że jest neoliberałem z krwi i kości, a tutaj objawiła się socjaldemokracja w swej najczystszej, oryginalnej postaci, niestety porzuconej przez socjaldemokratów w latach 80. XX w. Czy jest to manewr polityczny, by udobruchać lewicę, czy on naprawdę tak myśli?

Czytaj też: Przetrwać razem, za wszelką cenę. Tylko jak?

Inny aspekt przemówienia Macrona jest równie głęboki: jego odrzucenie idiotycznego zapisu z traktatu z Maastricht (1992), ograniczającego deficyty do 3 proc. Ogłaszając ochronę przychodów i zwiększając wydatki na ochronę zdrowia, trzy razy powtórzył quoi qui’l en coûte – za wszelką cenę. Nawet Merkel powiedziała coś podobnego. Ponieważ zasada 3 proc. uniemożliwiała rządom antycykliczną politykę, zawsze była głównym celem protestów przeciwko zjednoczonej Europie. Kilka rządów próbowało trików, by obejść ten zapis, ale był twardy. Czy to koniec Maastricht? Czy skończyliśmy wreszcie z neoliberalizmem?

Czy znów znaleźliśmy się na drodze do „keynesowskiego państwa opiekuńczego”? Czy też jest to po prostu paniczna reakcja na kryzys?

Prof. Jeffrey Sachs: Co zrobić, żeby wygrać z populizmem?

Europa nie może polegać na Stanach Zjednoczonych

„Europa” nie będzie już tym samym, czym była przez ostatnie 30 lat. Ale geopolityczne konsekwencje kryzysu dotyczą całego świata. Jednostronny, niekonsultowany i nieskoordynowany zakaz, jaki Trump nałożył dla podróżnych z Europy, to koniec „Zachodu”. Termin ten jest produktem zimnej wojny, która oddzieliła Zachód od bloku komunistycznego i „trzeciego świata”. „Sojusz atlantycki” i jego zbrojne ramię, NATO, miały się opierać na wspólnych wartościach i interesach. Zachód był „wolnym światem”, w którym panuje liberalizm i demokracja. Geograficzne określenie niedokładnie pokrywało się z politycznym, z kilkoma brutalnymi wojskowymi dyktaturami w Ameryce Łacińskiej, a także w Grecji, Portugalii i Hiszpanii. Ale by walczyć z komunizmem, nawet prezydent Reagan musiał się zwrócić przeciwko chilijskiemu reżimowi wojskowemu. A rok 1989 był triumfem „Zachodu”.

Lekcja, jaką Europejczycy muszą wyciągnąć z prezydentury Trumpa, jest taka, że Stany Zjednoczone to niepewna droga. Po próbie flirtowania z Trumpem Macron był być może pierwszym europejskim przywódcą, który zrozumiał, że Europa nie może polegać na Stanach Zjednoczonych ekonomicznie ani militarnie. Zwrócił się do Putina, ale alternatywą dla Europy są także Chiny. Europa będzie musiała grać w skomplikowaną grę strategiczną, balansując pomiędzy Stanami Zjednoczonymi, Rosją i Chinami. Ale Europa ma problemy z podejmowaniem decyzji i właśnie doszło do brexitu – europejska zdolność do utrzymania spójnej strategii jest raczej wątpliwa. To będzie chaos.

Naukowcy wiedzą, że wirus nie ma narodowości

I wreszcie – „ostatecznie” tylko przez chwilę, kiedy mam zamiar kontynuować, pojawia się nowa myśl – zastanawiam się nad długofalowymi konsekwencjami tego kryzysu dla roli nauki w rządzeniu i dla samej nauki. We Francji rada złożona z 11 naukowców spotyka się codziennie i doradza rządowi. Nawet Macron, którego ulubione zdanie brzmi „wyjaśnię wam to”, słucha jej rad. W Stanach Zjednoczonych Centrum Kontroli Chorób publikuje wytyczne dotyczące postępowania podczas epidemii, nawet gdyby publikacje te miały być sprzeczne z obwieszczeniami Białego Domu. Jest jasne dla wszystkich, że niektóre kwestie polityczne wymagają opinii ekspertów. Na dobre i na złe dawno temu przyznaliśmy tę rolę ekonomistom. Ale teraz nagle musimy zwrócić się do epidemiologów, wirusologów, lekarzy i naukowców. Być może na uwagę zasługuje to, że w odróżnieniu od ekonomistów ci eksperci mówią raczej jednym głosem. Przyznają, że nie mają pewności, że wszystkie prognozy uwarunkowane są domysłami dotyczącymi różnych parametrów i mają wielkie przedziały ufności. Politycy z kolei muszą rozważyć rady naukowców i ekonomistów: jeśli zabronimy wszelkiej aktywności, zabraknie nam pożywienia i podstawowych usług. Ale, być może z wyjątkiem Trumpa, który troszczy się jedynie o indeksy giełdowe, ton tych dyskusji jest profesjonalny, poważny i odpowiedzialny. Wybór nie jest łatwy i z perspektywy czasu niektóre strategie okażą się bardziej skuteczne niż inne: Wielka Brytania stosuje szczególnie ryzykowną. Ale uspokajające jest to, że decyzje podejmują, lub przynajmniej mają na nie wpływ, ludzie oświeceni, którzy mają największą wiedzę.

Jeśli chodzi o samą naukę, można się zastanawiać, czy to doświadczenie doprowadzi do publicznego wsparcia, zwiększonych wydatków publicznych i być może zmian instytucjonalnych. Uderzającym aspektem jest współpraca naukowców z całego świata, dzielenie się danymi, dostępność wyników w domenie publicznej (dotyczy to nawet takich oligopolistów jak firma Elsevier). Podczas gdy politycy budują mury, naukowcy rozumieją, że wirus nie ma narodowości. Pomysł, by naukowcy musieli płacić za dostęp do wyników badań finansowanych przez podatników, jest w tej chwili ewidentnie niedorzeczny. Czy ta współpraca potrwa dłużej? Czy otwarta domena stanie się normą?

Kiedy piszę te notatki, zdaję sobie sprawę, że wiele z moich pytań dotyczy tego, czy działania, do których zostaliśmy zmuszeni przez kryzys, będą trwały, kiedy wszystko wróci do normalności. Czy będzie jakieś „przed” i „po” kryzysie? Czy cierpienie czegoś nas nauczy?

Adam Przeworski jest emerytowanym profesorem politologii i ekonomii politycznej nowojorskiego uniwersytetu NYU. Najczęściej cytowane są jego pionierskie prace na temat relacji między poziomem rozwoju gospodarczego i trwałością demokracji oraz relacji między ustrojem politycznym (demokracją, autorytaryzmem) a rozwojem gospodarczym. Ostatnio wydał „Crises of Democracy” (Cambridge University Press, 2019). „Życie w czasach Covid-19” ukazało się wcześniej na stronie Concilium Civitas.

Tytuł i śródtytuły od redakcji.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną