Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

„Zona”. Reporterzy „Polityki” opowiadają o kryzysie na granicy z Białorusią

Dramat uchodźców na polsko-białoruskiej granicy. 26 września 2021 r. Dramat uchodźców na polsko-białoruskiej granicy. 26 września 2021 r. Marta Mazuś / Polityka
„Zona” jest po to, aby nie zapomnieć, co na Podlasiu się działo i nadal dzieje. Bo jeśli coś takiego zdarzyło się w Polsce raz, to może zdarzyć się znowu.

Betonowo-stalowy mur wzdłuż polsko-białoruskiej granicy jest już gotowy. Ma 186 km długości i 5,5 m wysokości. Wyposażono go w kamery oraz czujniki ruchu. Kosztował ponad 1,5 mld zł. Polski rząd nazywa go „barierą fizyczną”. Ze szczytu tego muru głową w dół zwisa człowiek. Nogę ma zaczepioną o drut koncertiny. Z dołu przypatrują mu się mundurowi. Świecą mu w oczy latarkami, kręcą film, robią zdjęcia, rechoczą. Po chwili mężczyzna spada na ziemię. Co stało się z nim dalej? Kim byli mundurowi? Do dzisiaj nie wiadomo. Ani Straż Graniczna, ani wojsko nie udzielają żadnych informacji.

Na Wydziale Historii i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu w Białymstoku wykład inaugurujący nowy rok akademicki wygłasza komendant Podlaskiego Oddziału Straży Granicznej Andrzej Jakubaszek, nowo zatrudniony wykładowca uczelni. Mówi o migracjach uregulowanych, czyli w swoim mniemaniu tych właściwych, i nieuregulowanych, czyli niewłaściwych, które stanowią wyzwanie dla służb. Na sali siedzi kilka osób, które w rękach trzymają zdjęcia kobiet i małych dzieci, uchodźców, którzy migrowali niewłaściwie. Zostali znalezieni przez polskie służby w przygranicznych lasach, a następnie wypchnięci z powrotem na Białoruś. Pod zdjęciami napisy: „Pushbacki są nielegalne”, „Miejsce dzieci nie jest w lesie”.

Każdego dnia w swoich statystykach Straż Graniczna podaje, że polsko-białoruską granicę próbowało nielegalnie przekroczyć co najmniej kilkadziesiąt osób – z Algierii, Erytrei, Egiptu, Syrii, Turcji, Iraku, Afganistanu, Kamerunu, Somalii... Używały do tego drabin, podkopów, a na odcinkach rzecznych pontonów. Tylko we wrześniu tego roku takich prób było niemal 1,3 tys. W październiku prawie 2 tys.

Równolegle Grupa Granica, czyli zrzeszenie pozarządowych organizacji i niezależnych aktywistów działających od początku kryzysu na polsko-białoruskiej granicy, podaje, że od lipca 2022 r. otrzymała prośby o pomoc od ponad 1600 osób. Pomimo zmniejszonej do 200 m przygranicznej strefy objętej zakazem wstępu. Pomimo ukończonego muru.

Ale czy kogoś jeszcze obchodzi polsko-białoruska granica?

Czytaj też: Strach i obojętność. Mundurowi wyglądają, jakby szykowali się do wojny

Władza prezentuje nieuzasadnioną siłę

Jeżeli chociaż raz było się w podlaskiej zonie w czasie obowiązywania stanu wyjątkowego, to nie da się tego tak po prostu zapomnieć. Jako dziennikarze byliśmy tam w sumie kilkanaście razy. Od początku czuliśmy, że musimy tam być i że to, co się tam dzieje, to coś wyjątkowego. Że dzieje się historia. Nasza redakcja również nie miała co do tego wątpliwości.

Zaczęło się od Usnarza – malutkiej wioski tuż przy granicy z Białorusią, gdzie w połowie sierpnia 2021 r. jeden z okolicznych mieszkańców zauważył grupę cudzoziemców pilnowanych z jednej strony przez białoruskie, a z drugiej przez polskie służby. Byli w pułapce, pośrodku pola na ziemi niczyjej, bez możliwości cofnięcia się ani pójścia naprzód. Grzali się przy ogniskach. Chronili się w coraz chłodniejsze i coraz częściej deszczowe noce w namiotach przekazanych im ukradkiem przez współczujących ludzi. Bo nie brakowało również ludzi niewspółczujących.

W ciągu zaledwie kilku dni do Usnarza zjechali aktywiści, działacze organizacji pozarządowych oraz politycy, którzy zamieszkali w tymczasowym przygranicznym obozowisku i domagali się od polskich służb przyjęcia od koczujących wniosków o azyl. Dla rozstawionych wzdłuż granicy mundurowych priorytetem było jednak nieprzepuszczenie tych ludzi dalej na terytorium Polski, niedopuszczenie nikogo do udzielenia im pomocy oraz nieudzielanie na ten temat żadnych informacji. Ta nieuzasadniona siła prezentowana przez władze oraz nieustanne odsyłanie do milczącego i lawirującego rzecznika prasowego, czy to policji, czy Straży Granicznej, była pierwszą zapowiedzią tego, co potem, już w świetle ustanowionego prawa, a raczej bezprawia, będzie codziennością dla dziennikarzy próbujących pisać o tym, co dzieje się w zamkniętej zonie.

Na początku jednak w Usnarzu wystarczyło po prostu być – robić zdjęcia, nagrywać filmy, przysłuchiwać się ludziom, obserwować. Niemal każda dziejąca się tam sytuacja miała z reporterskiego punktu widzenia wymiar symboliczny – próby przekonania mundurowych, aby wyrazili zgodę na zbadanie cudzoziemców przez lekarza, stojący w milczeniu aktywiści patrzący w oczy policjantom, próby porozumienia się z cudzoziemcami za pomocą megafonu, okrzyki w przestrzeń i oczekiwanie na ledwo słyszalną odpowiedź, zażarte dyskusje między zwolennikami i przeciwnikami przyjmowania uchodźców, które toczyły się na środku tymczasowego obozowiska, grupy mieszkańców z różnych podlaskich miejscowości, przyjeżdżający i przypatrujący się z przestrachem temu, co dzieje się w ich do niedawna spokojnej i sielskiej okolicy, jednodniowe, żenujące wycieczki osób znanych publicznie, których celem było głównie ogłoszenie swojej obecności w Usnarzu na Instagramie.

Czytaj też: Stan wyjątkowej obłudy. Co się dzieje z uchodźcami na granicy

Niepewność z czasem tylko rosła

O tym, co dzieje się poza Usnarzem, w podlaskich, przygranicznych lasach, dowiadywaliśmy się powoli. Zręby Grupy Granica – zaangażowanej w pomoc uchodźcom i apelującej do polskich służb o przestrzeganie procedur i międzynarodowego prawa azylowego, nakazującego indywidualne rozpatrzenie sytuacji każdego cudzoziemca – dopiero się tworzyły. Ktoś opowiadał, że spotkał ludzi w lesie, ale zaraz pojawiła się Straż Graniczna i wszystkich zabrała w nieznanym kierunku bez żadnych wyjaśnień. Co robić w takiej sytuacji? Co mówić cudzoziemcom? Czy coś im dawać? Aktywiści naradzali się po cichu, spotkania odbywały się w wąskich gronach osób wtajemniczonych, w prywatnych domach u „lokalsów”. Dziennikarze nie o wszystkim byli informowani od razu. Potrzeba było czasu, zaufania.

Już wtedy czuło się w powietrzu, że na Podlasiu tworzy się coś w rodzaju państwa podziemnego, które w obliczu bezprawnych działań władzy musi funkcjonować w tajemnicy.

Już wtedy wyzwaniem było również znalezienie ludzi, którzy chcieliby otwarcie mówić o swoim zaangażowaniu w pomoc uchodźcom, coraz częściej znajdowanym w przygranicznych lasach. Z nieoficjalnych rozmów wynikało, że takie osoby wśród mieszkańców Podlasia są, ale ujawniały się z obawą. Niektórzy od samego początku stali się twarzami grup pomocowych – lekarka Paulina Bownik, Mariusz Kurnyta znany pod pseudonimem Człowiek Lasu czy pisarz Mirosław Miniszewski. Byli jednak i tacy, którzy z różnych względów nie chcieli się pokazywać, rozmowy z nimi odbywały się anonimowo, czasem w samochodzie zaparkowanym na poboczu drogi. Nie byli pewni reakcji sąsiadów, pracodawcy, rodziny. Ta niepewność z czasem tylko rosła.

Nie mieliśmy wątpliwości, że pomimo wprowadzenia przez polski rząd stanu wyjątkowego – czyli de facto wyjęcia spod prawa trzykilometrowego pasa terenu wzdłuż całej polsko-białoruskiej granicy, objętego zakazem wstępu dla wszystkich poza mieszkańcami, który stał się poligonem dla ściąganych z całej Polski funkcjonariuszy policji, Straży Granicznej, żołnierzy Wojska Polskiego i WOT – mamy nadal obowiązek opisywać to, co się tam dzieje. Zwłaszcza po autorytarnych słowach ministra Mariusza Kamińskiego, który wprost wyganiał dziennikarzy ze strefy, aby nie mogli patrzeć władzy na ręce. I choć wiele mediów oraz, co było szczególnie zaskakujące, również organizacji humanitarnych, wystraszonych groźbą mandatów lub spraw sądowych, odpuściło sobie przyjeżdżanie do strefy stanu wyjątkowego, okazało się, że dostać się tam – mimo wszechobecnych kontroli i blokad drogowych – nie było aż tak trudno. Wystarczyło dokładnie przeczytać wydane przez rząd rozporządzenie i szukać sposobów.

Czytaj też: Antyhumanitarny szantaż PiS

Do tego zmuszała ludzi zona

Wiele sytuacji, w których uczestniczyliśmy, pokazało, że to nie miejsce, żeby przyjechać z kamerą, nagrać co trzeba i wrócić do domu. Nie da się zapomnieć sytuacji, gdy grupa cudzoziemców z Afryki – po kilku nocach spędzonych w lesie, po kilkunastu próbach przekroczenia polskiej granicy i równej liczbie przerzucania z powrotem za druty na stronę białoruską, bez butów, zawiniętych w termiczne folie, chorych i przerażonych – siedzi na ziemi, czekając na przyjazd pogotowia i Straży Granicznej, a dwóch dziennikarzy jednej z ogólnopolskich telewizji patrzy na nich z oddali, nie próbują nawiązać kontaktu i niecierpliwią się, że nikt z uwijających się na miejscu aktywistów nie ma czasu stanąć przed ich kamerą. Potrzeba było cierpliwości, determinacji, wyrozumiałości. Bez wczucia się w sytuację bohaterów – czy to mieszkańców Podlasia, czy uchodźców – niczego w zonie nie dało się dowiedzieć poza zdawkowymi komunikatami służb. Najczęściej zresztą – jak się potem okazywało – nieprawdziwymi.

Strefa stanu wyjątkowego była areną nieustannych sprzeczności, niedomówień i kłamstw. Była obszarem okrutnego socjologicznego eksperymentu. Spektakularne zło mieszało się tam z równie spektakularnym dobrem. Przewodniczący zarządu gminy muzułmańskiej w Bohonikach z jednej strony zgodził się organizować pochówki dla muzułmańskich uchodźców zmarłych na polsko-białoruskiej granicy, których rodzin nie było stać na sprowadzenie zwłok do kraju pochodzenia. A z drugiej otwarcie wspierał służby mundurowe i organizował gotowanie zup dla żołnierzy stacjonujących w strefie podczas słynnej rządowej propagandowej akcji „Murem za mundurem”. Funkcjonariusze Straży Granicznej z jednej strony wyrzucali bezlitośnie do lasu kobiety i dzieci, jednocześnie oficjalnie twierdząc, że wśród uchodźców nie ma takich, a są głównie młodzi i zdrowi mężczyźni z drogimi telefonami. A z drugiej, po cichu i bez rozgłosu, część cudzoziemców (głównie rodzin z dziećmi, osób starszych i chorych) umieszczali w schronisku prowadzonym przez białostocką fundację „Dialog”, skąd po pewnym czasie mieli oni szansę bez problemu jechać dalej na Zachód. Skąd taka niekonsekwencja i takie lawirowanie? Nie ma innego wytłumaczenia poza tym, że do tego właśnie zmuszała ludzi zona.

Podczas dziesięciu miesięcy obowiązywania strefy stanu wyjątkowego na Podlasiu spotkaliśmy ludzi, którzy w tajemnicy przed całą okolicą ukrywali u siebie w domu wycieńczonych uchodźców znalezionych podczas akcji ratunkowych w lesie. Ludzi, którzy nie mieli wcześniej doświadczeń surwiwalowych, ale przemierzali dziesiątki kilometrów przez lasy i bagna, obładowani ciężkimi plecakami wypchanymi jedzeniem, śpiworami i ubraniami, aby uratować kogoś, kto za pomocą pinezki ze swoim położeniem wzywał pomocy. Ludzi, którzy po kilka, a nawet kilkanaście razy dziennie musieli tłumaczyć się mundurowym na rozstawionych checkpointach, dlaczego jadą tam, gdzie jadą, i czemu wiozą to, co wiozą w bagażniku.

Na bazie wszystkich naszych doświadczeń, rozmów z mieszkańcami i aktywistami oraz wizyt w strefie stanu wyjątkowego powstała najpierw seria reportaży dla „Polityki”, a następnie, po kolejnych wyjazdach do strefy, słuchowisko dokumentalne „Zona” zrealizowane dla platformy Storytel. „Zona” jest po to, aby osoby, które nie miały okazji być na Podlasiu w czasie obowiązywania stanu wyjątkowego, mogły poczuć, co to znaczy znaleźć się w krainie bezprawia, gdzie nie obowiązują żadne zasady. Co to znaczy czuć strach, bo jest się traktowanym przez władze swojego kraju jak przestępca i zdrajca, mimo że jedynym wykroczeniem jest chęć udzielenia komuś pomocy. Co to znaczy bać się swoich sąsiadów albo nocnego powrotu do domu. Co to znaczy czuć bezsilność, bo wszystko, w co do tej pory się wierzyło, zawiodło. Co to znaczy być człowiekiem, mimo wszystko.

„Zona” jest po to, aby nie zapomnieć, co na Podlasiu się działo i nadal dzieje. Bo jeśli coś takiego zdarzyło się w Polsce raz, to może zdarzyć się znowu.

Posłuchaj audioreportażu „Zona. Historie ze strefy zamkniętej” już teraz w Storytel. Marta Mazuś i Marcin Kołodziejczyk przedstawiają historię mieszkańców Strefy Zamkniętej. Obszar przy granicy polsko-białoruskiej objęty w pewnym momencie stanem wyjątkowym i zakazem przebywania był (i nadal jest) centrum kryzysu humanitarnego. Ludzie żyjący tam od lat zostali postawieni przed wyborem: reagować mimo zakazów czy zastosować się do odgórnych zarządzeń? Opowiadamy o tych, którzy zdecydowali się nieść pomoc.

.mat. pr..

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama