Krystyna Lubelska: – Da się wyżyć ze sztuki?
Bronisław Krzysztof: – Nie da się.
A próbował pan?
Tak. W 1981 r. skończyłem ASP w Warszawie, a wcześniej liceum Kenara w Zakopanem. W Warszawie, po studiach, nie miałem gdzie mieszkać, wróciłem więc do Zakopanego. Chciałem tam zająć się tylko rzeźbą, ale ze względów finansowych nie było to możliwe.
Przez lata tkwiłem w długach. Oddawałem i pożyczałem na nowo, bo choć od pewnego momentu zagraniczni marszandzi chętnie kupowali moje rzeźby, to musiałem mieć coś do zaoferowania. Czasem z kilku gotowych dzieł ktoś wybierał jedno, a ja musiałem przecież inwestować w materiał i utrzymać rodzinę. Nie tak dawno nawet zbankrutowałem, bo przez dwa lata przygotowywaliśmy wraz z synem wystawę dla genewskiego kolekcjonera Jana Krugiera, który zamówił u nas 47 figur. Samo takie zaproszenie było wielkim wyróżnieniem, ale niestety nie dawał ani grosza na realizację. Sponsorzy konkretnych zamówień dają zazwyczaj 30–50 proc. zaliczki, resztę trzeba wyłożyć samemu.
A nie pytano pana, po co pan rzeźbi, skoro nie przynosi to pieniędzy?
Pytano. Rzeźbię dla tych, którzy potrafią czytać mój język, rozumieją mój sposób opowiadania świata – taka jest moja odpowiedź, ale myślę, że dzieli ją ze mną wielu artystów. Moja sztuka jest figuratywna, ale przecież nie o szczegóły anatomiczne chodzi. Nawet gdybym miał magiczną moc, moje postaci nie poruszałyby się jak rzeczywiste; ja tworzę iluzje, złudzenia.
Mimo trudności znalazł pan sposób na przeżycie.