Cormac McCarthy (1933–2023). Pod kamieniem jest dziura, kto w nią wpadnie, przepadnie
Napisz mi piosenkę, powiedział Diabeł. Napisz mi piosenkę, którą mógłbym nucić przy ogniu. O czasie i przestrzeni przed złamaniem symetrii świata, kiedy dobro i zło jeszcze się od siebie nie oddzieliły. I McCarthy napisał „Krwawy południk”, smolistą balladę wykraczającą poza kartezjańskie układy współrzędnych oceny. Z nietscheańskim bohaterem bez precedensu w dziejach literatury, „rozpiętym między zwierzęciem i nadczłowiekiem”. Proza tej powieści jest tylko nośnikiem ciemnej melodii, niezmiennych cormacowskich refrenów i repetycji. Jeśli możecie posłuchać tylko jednej piosenki McCarthy’ego, niech to będzie ona. Te same akordy, tylko lirycznie osłabione, znajdziecie we wszystkich pozostałych. I tę samą Amerykę, kraj prowizoryczny i ahistoryczny.
Czytaj także: Prawo McCarthy’ego
Pisał już w młodości. I jego pierwsze opowieści – „Strażnik sadu”, „W ciemność”, „Dziecię boże” – zostały szybko docenione przez redaktorów i krytyków. Narracyjny talent jak u Faulknera, mówili. Ontologiczny rozmach jak u Melville’a. Ale poza nimi nie czytał ich nikt. Dopiero kiedy po nowsze, ale wtórne już utwory – „Drogę” i „To nie jest kraj dla starych ludzi” – sięgnęli filmowcy, o McCarthym zaczęto dyskutować poza akademią. On sam nie brał w tym udziału. Zniknął z pola widzenia mediów, dając się poznać jako drugi po Thomasie Pynchonie najbardziej enigmatyczny pisarz Ameryki.
Wędrował. Z rodzinnego stanu Tennessee do Luizjany, z Luizjany to Teksasu. To tam powstał „Krwawy południk”, a potem trylogia pogranicza – „Rącze konie”, „Przeprawa”, „Sodoma i Gomora” – pozornie proste historie, za których błoną cienką jak pod skorupką jajka też kryje się nadrzędny mechanizm bezcelowego błądzenia i rozpadu.
Aż dotarł do Nowego Meksyku. W Santa Fe Institute w sposób bardziej usystematyzowany niż wcześniej, z pomocą przyjaciół naukowców, zaczął szukać wyjaśnienia procesu, który nurtował go od kilkudziesięciu lat – przebijania się podświadomości na powierzchnię rozumowania. Pytał, jak niewysławialne zalążki myśli układają się w słowa, skąd przychodzą i czy nie kryje się tam aby jakaś pierwotna wiedza o nas i o świecie. Temu też, między innymi, poświęcił dwie ostatnie powieści – „Pasażer” i „Stella Maris” – choć i w nich można odnaleźć nuty melodii, którą grał od lat.
Śpiewał chętnie, w towarzystwie przyjaciół, kiedy czuł się bezpiecznie. Niskim, dźwięcznym głosem. Piosenki sprzed pół wieku, których poza nim nie zna już prawie nikt. Wystarczyło, że raz je usłyszałem, mówił, i wystarczyło. Goofy shit.
Jak ta.
There’s a big rock in the road.
It’s there blocking the road.
There’s a hole under the rock.
And it’s cold under the rock.
And they say if fall in it,
that your life won’t last a minute.
There’s a hole under the rock.