Cormac McCarthy (1933–2023). Pod kamieniem jest dziura, kto w nią wpadnie, przepadnie
Napisz mi piosenkę, powiedział Diabeł. Napisz mi piosenkę, którą mógłbym nucić przy ogniu. O czasie i przestrzeni przed złamaniem symetrii świata, kiedy dobro i zło jeszcze się od siebie nie oddzieliły. I McCarthy napisał „Krwawy południk”, smolistą balladę wykraczającą poza kartezjańskie układy współrzędnych oceny. Z nietscheańskim bohaterem bez precedensu w dziejach literatury, „rozpiętym między zwierzęciem i nadczłowiekiem”. Proza tej powieści jest tylko nośnikiem ciemnej melodii, niezmiennych cormacowskich refrenów i repetycji. Jeśli możecie posłuchać tylko jednej piosenki McCarthy’ego, niech to będzie ona. Te same akordy, tylko lirycznie osłabione, znajdziecie we wszystkich pozostałych. I tę samą Amerykę, kraj prowizoryczny i ahistoryczny.
Czytaj także: Prawo McCarthy’ego
Pisał już w młodości. I jego pierwsze opowieści – „Strażnik sadu”, „W ciemność”, „Dziecię boże” – zostały szybko docenione przez redaktorów i krytyków. Narracyjny talent jak u Faulknera, mówili. Ontologiczny rozmach jak u Melville’a. Ale poza nimi nie czytał ich nikt. Dopiero kiedy po nowsze, ale wtórne już utwory – „Drogę” i „To nie jest kraj dla starych ludzi” – sięgnęli filmowcy, o McCarthym zaczęto dyskutować poza akademią. On sam nie brał w tym udziału. Zniknął z pola widzenia mediów, dając się poznać jako drugi po Thomasie Pynchonie najbardziej enigmatyczny pisarz Ameryki.