Kultura

„1670” Netflixa ekscytuje, żenuje i dzieli widzów. „Czy naprawdę was to bawi?”

Kadr z serialu „1670” Kadr z serialu „1670” mat. pr.
Lewicowcy, konserwatyści, intelektualiści – gdzie nie spojrzymy, tam pojawia się wątpliwość, czy serial „1670” na pewno śmieszy, a jeśli tak, to co to mówi o odbiorcach.

Serial komediowy „1670”, który w połowie grudnia miał premierę na Netflixie, wywołał szeroką dyskusję o tym, z czego można się śmiać. Choć można się było spodziewać, że karykaturalny obraz Polski w XVII w. wywoła poruszenie, jak zawsze, gdy mówi się dowcipnie o historii, to sukces produkcji sprawił, że głosów krytycznych jest zdecydowanie więcej. Lewicowcy, konserwatyści, intelektualiści – gdzie nie spojrzymy, tam pojawia się wątpliwość, czy serial na pewno śmieszy, a jeśli tak, to jak to świadczy o odbiorcach.

Fajnopolacy, czyli co nas bawi

„1670”, opowiadające o szlachcicu Janie Pawle, właścicielu połowy wsi Adamczycha, łączy w sobie zarówno żarty z Rzeczpospolitej szlacheckiej, jak i jednoznacznie nawiązujące do współczesnej sytuacji. Porusza kwestie zmian klimatycznych czy parad równości, przygląda się dynamice rodzinnej – przy stole zawsze musi zasiąść wujek ogarnięty obsesją wielkości Polski.

Zdaniem części lewicowych komentatorów twórcy serialu popełniają błąd, śmiejąc się z niewiedzy, różnic światopoglądowych czy konserwatywnych postaw. Takie podejście do współczesnej Polski jest często określane jako „fajnopolackie”. Choć trudno jednoznacznie zdefiniować „fajnopolaka”, to z pewnością śmianie się z pewnego konserwatywnego światopoglądu należy zaliczyć do jego głównych cech. Przy czym jest to śmiech zwykle szyderczy, połączony z nieświadomością, z czego taka postawa wynika.

W ostatnich latach kwestie tego, co może stanowić przedmiot żartu, stanowiły istotny element lewicowej dyskusji o kulturze. Humor traktowany jest tu niezwykle poważnie. Przede wszystkim pojawia się refleksja nad tym, jak żarty mogą pogłębiać wykluczenie najróżniejszych grup. Zasada, by nie żartować „w dół” – opierając dowcip na wyśmiewaniu osób społecznie marginalizowanych – stała się niezwykle istotna w rozmowie o tym, co można uznać za zabawne. W amerykańskiej dyskusji nad humorem często pojawia się taki wątek: kto i jak może żartować z kwestii związanych z napięciami rasowymi. Dyskusja o „1670” w pewien sposób adaptuje tę postawę, przenosząc ją jednak na klasowy grunt.

Śmiech czy szyderstwo

Jak zauważa Olga Drenda, autorka książki „Słowo humoru”: – Postrzeganie serialu komediowego poprzez optykę wykluczenia czy potencjalnego urażania bierze się z przeceniania mocy kina, czyli przekonania, że ono faktycznie urabia w ludziach przekonania i postawy i że ma, po pierwsze, wychowywać. Przychodzi mi do głowy teoria „łagodnego naruszenia granic”, zgodnie z którą śmiech wywołują sytuacje, w których jakaś granica została przekroczona (np. logiki, kodeksu moralnego), ale nie nadmiernie i wiemy, że to wszystko na niby. Podejrzewam, że ktoś, kto wobec humoru ma takie jak powyżej wymagania, utożsamia po prostu śmiech z przemocą i nie akceptuje żadnego naruszenia granic, w które sam wierzy. Czyli każdy śmiech to dla niego już szyderstwo.

Ta lewicowa krytyka serialu jest o tyle intrygująca, że sami twórcy bardzo wyraźnie wpisują się ze swoim serialem w nowe spojrzenie na historię Polski. Choć krytyka szlachty czy chciwego kleru nie jest u nas niczym nowym, to już podejście do wątków chłopskich odbija tezy stawiane w najnowszych opracowaniach skupionych na ludowej historii Polski. Jan Paweł chwalący się, że „do wszystkiego doszedł ciężką pracą własnych chłopów”, jest zarówno odbiciem polskiego pracodawcy, który do wszystkiego doszedł sam, jak i przypomnieniem narracji o losie chłopców pańszczyźnianych. Oczywiście znów można zapytać, czy niedola chłopa to dobry punkt wyjścia do śmiechu i czy to nie spłaszcza tego nowego nurtu dyskusji o polskiej przeszłości.

Drenda: Dlaczego „Makumba” już nie przejdzie, a Kiepscy znów bawią

Kogo i jak zabawia Netflix

Pewną ramę dla tych rozważań tworzy też miejsce, w którym serial się pojawił. Netflix stanowi dla komentatorów życia społecznego w Polsce pewną enigmę. Z jednej strony utożsamiany jest z życiem wielkomiejskiej klasy średniej, która po powrocie z pracy natychmiast włącza kolejny serial. Z drugiej – Netflix w Polsce ma ok. 1 mln kont (co nie jest równoznaczne z liczbą subskrypcji). Jeśli weźmiemy pod uwagę, jak wiele produkcji ogląda się wspólnie, dzieląc konto czy z alternatywnych źródeł – odbiorcy tej platformy niekoniecznie mieszczą się wyłącznie w wąskiej klasie średniej. Zresztą w tym samym tygodniu, gdy „1670” triumfowało wśród seriali, na liście najpopularniejszych filmów w kraju można było znaleźć polskie komedie romantyczne, jak „Poskromienie złośnicy”, odnoszące się do zdecydowanie innych rejestrów humoru. Stwierdzenie, kogo i jak bawi Netflix, może się okazać trudniejsze, niż się wydaje.

Warto się też zastanowić, czy we współczesnej Polsce wyśmiewanie postaw konserwatywnych jest w istocie żerowaniem na osobach słabszych, które nie mają mocy odeprzeć tej szydzącej narracji. Nie da się bowiem ukryć, że w ostatnich latach konserwatywny wujek z wąsem mógł czuć się silniejszy od swojej siostrzenicy, podnoszącej przy stole kwestie zmian klimatycznych. Można by się pokusić o refleksję, że mniej powodów do śmiechu ma właśnie zaangażowana młoda osoba, która widzi, że jej wysiłki przekonania rodziny do swoich racji odbijają się o ścianę.

Skoro sytuacja jest tak niejednoznaczna, to czemu w ogóle się z niej śmiejemy? – Humor to niejednoznaczne zjawisko, które samoistnie utrzymuje swoją autonomię. Jeden i ten sam żart może trafiać do różnych publiczności, a jeden człowiek może śmiać się z wielu rzeczy, w rozmaitych rejestrach. Każdy zresztą prawdopodobnie na co dzień funkcjonuje w różnych społecznościach, formalnych i nieformalnych, które mają własne kody humoru – podkreśla Drenda. – Uważam, że traktujemy się nawzajem poważnie, gdy pamiętamy o tej autonomii, a nie przydzielamy „bony na śmiech” według umownej grupy odniesienia.

Kamil Janicki dla „Polityki”: Wcale nie jesteśmy narodem szlacheckim

Czy Polacy umieją śmiać się z siebie

Co ciekawe, gdzieś na marginesie tej dyskusji o humorze w kontekście różnic klasowych i władzy pojawiły się też zarzuty dotyczące poziomu żartów. Najczęściej dotyczyły bliskości konwencji do polskich kabaretów i niższego poziomu niż w kultowym „Biurze”, z którego serial czerpie konwencję mockumentu (udawanego dokumentu). Tu oczywiście humor spotyka się z osobistymi gustami i preferencjami widzów. Co jednak interesujące, tu też pojawia się wymiar klasowy. Tym razem reprezentantem najniższego (choć przecież popularnego) humoru są polskie kabarety. Porównywanie serialu do kabaretu ma zasygnalizować jego niski poziom intelektualny i brak głębszej refleksji nad bohaterami.

Jaki humor jest więc dopuszczalny? Zazwyczaj przywołuje się seriale brytyjskie. W kontekście „1670” niekoniecznie to dziwi, bo Brytyjczycy rzeczywiście doprowadzili do perfekcji tzw. komedię zażenowania, która bazuje nie tyle na dowcipie, ile właśnie na niekiedy nieprzyjemnym poczuciu żenady. „1670” jest serialem świadomie żenującym, choć nie zawsze jest to odczytywane jako intencja twórców. Bo też uczucie zażenowania pojawia się w spotkaniu z polskim humorem często zupełnie nieintencjonalnie.

„Czy naprawdę was to bawi?” – to zdanie, które padło w sieci ostatnio nieraz. Można w nim widzieć próbę rozeznania się: jak to możliwe, że dzieląc te same wartości, postawy polityczne czy wywodząc się z tych samych środowisk intelektualnych, śmiejemy się z zupełnie innych rzeczy. Zwłaszcza w Polsce, gdzie – jak można dojść do wniosku, przyglądając się niejednej dyskusji – nic nigdy nie jest śmieszne. Czy rzeczywiście śmiech może nas tak podzielić albo być swoistą zdradą wobec wyznawanych wartości? A może potrafimy się śmiać w różnych rejestrach? I może pytanie najważniejsze: czy w ogóle jesteśmy zdolni śmiać się z samych siebie? To ostatnie prześladuje Polaków od dawna i wiecznie pozostaje bez odpowiedzi.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną