Fot.Wiki
Cztery z pięciu amerykańskich filmów wyróżnionych jako najlepsze w minionym roku („Katyń” startuje w oddzielnej konkurencji – filmów nieanglojęzycznych) obfitują w przemoc, śmierć, tragedie nieporozumień i samotności. Nie pozostawiają złudzeń, że nie żyjemy na najlepszym ze światów. Trudno ocenić, czy to objaw rosnącego w Ameryce pesymizmu (Irak plus recesja), jak sadzą niektórzy, czy tylko wyraz gustów członków Akademii Filmowej.
Od dawna wiadomo – potwierdzili to ostatnio badaniami specjaliści z Harvardu i Uniwersytetu Kalifornijskiego – że jurorzy wolą wyróżniać dramaty, nie komedie, i starają się promować filmy niekoniecznie kasowe, ale ambitne i idące pod prąd przyzwyczajeń widzów. Jak napisał internetowy Salon.com: „to kolejny dowód, że Hollywood wstydzi się tego, w jaki sposób robi pieniądze”. Nominowane filmy to raczej dzieła z nurtu niezależnego, a nie typowe wyroby fabryki snów. 21 nominacji przypadło 4 filmom wyprodukowanym przez Miramax, filię Disneya, wprawdzie wchłoniętą już przez Hollywood, ale powstałą stosunkowo niedawno z zamiarem lansowania sztuki.
Film bezsprzecznie najlepszy z nominowanej piątki to zrealizowany w Miramax „There Will be Blood” (Poleje się krew), swobodna adaptacja powieści Uptona Sinclaira „Oil!”. W ręku scenarzysty i reżysera Paula Thomasa Andersona („Booggie Nights”) realistyczna epopeja o nafciarzu z Kalifornii Danielu Preview, opętanym chciwością i żądzą dominacji, nabiera niemal biblijnego wymiaru. Poszukiwanie ropy i pionierskie osadnictwo na zachodzie na przełomie XX w., romantycznie zmitologizowane w „Na wschód od Edenu” Steinbecka (do którego to dzieła film Andersona jest porównywany ze względu na temat), w „Poleje się krew” staje się metaforą apokalipsy starego świata, zastępowanego przez bezwzględną cywilizację przemysłową.
Przepełniony nienawiścią i pogardą Preview przypomina Kurtza z „Jądra ciemności” Conrada. Atmosferę nihilizmu znakomicie stwarza surowy obraz – dalekie plany wspaniale fotografowanych jałowych pustkowi – atonalna muzyka i genialna gra Daniela Day Lewisa w roli głównego bohatera. Wielkie kino, łamiące niemal wszystkie konwencje Hollywood. Jeżeli „Poleje się krew” – który zarobił od grudnia tylko 8 mln dol. – nie dostanie Oscara dla najlepszego filmu, pozostanie się tylko zasmucić.
Głównym konkurentem filmu Andersona jest, zdaniem recenzentów, „To nie jest kraj dla starych ludzi” Joela i Ethana Coenów (15 lutego wchodzi na polskie ekrany). Oba zdobyły najwięcej (8) nominacji, i to w najważniejszych kategoriach. Krew leje się tutaj dużo obficiej, głównie dzięki morderczej sprawności psychopatycznego zabójcy Antona Chigurha (nominacja za rolę dla Javiera Bardema). Bracia Coen, jak zwykle, uwodzą żywiołem swego kina, ironią narracji, a mordercza peregrynacja Antona niczym Anioła Zagłady, zderzenie jego demonizmu z poczciwością teksaskiej prowincji, pozostaną w pamięci. Film przykuwa do fotela, jednak nie jest to wszystko nowe i zbyt oryginalne, i poza smutną, acz banalną refleksją, że jesteśmy bezradni wobec tajemnicy zła, nie daje odpowiedzi na pytanie, czemu właściwie miało służyć pokazywanie przez dwie godziny jatki na ekranie. Pozostawia pustkę.
„Atonement” („Pokuta”) i znany w Polsce „Michael Clayton” to już bardziej konwencjonalne produkcje. „Pokuta” jest adaptacją książki Iana McIwana (nominacja za scenariusz) o romantycznej historii miłości arystokratki i plebejusza, kłamliwym oskarżeniu go o gwałt i uwięzieniu za sprawą podkochującej się w nim młodszej siostry amantki. W kilka lat potem dorosła już sprawczyni nieszczęścia podejmuje próbę ekspiacji, zaciągając się do służby pielęgniarskiej w bombardowanym w czasie wojny Londynie. Pragnie tam odkupić swoją winę wobec kochanków, ale – jak się okazuje – nie zdąży. Dalej nie należy opowiadać, bo film zobaczyć warto, choćby dla delektowania się finezją roboty filmowej i urodą przepięknej Keiry Knightley. Nie oczekując jednak arcydzieła i będąc przygotowanym na nieco denerwującą, bo autotematyczną, pointę.
Ciekawy jako fenomen socjologiczno-kulturowy jest jedyny w gronie nominatów film poprawiający samopoczucie – komedia „Juno”, która weszła na ekrany zaraz przed nominacjami i zarobiła już ponad 90 mln dol. (10 razy więcej niż „Poleje się krew”). Młody reżyser Jason Reitman skorzystał ze scenariusza byłej striptizerki Diablo Cody, opowiadającego o 16-latce (tytułowa Juno), która przypadkowo zachodzi w ciążę, rezygnuje z jej przerwania i postanawia, że odda dziecko do adopcji. Znajduje w tym celu – z pomocą wyrozumiałych rodziców – zamożne młode małżeństwo, z którym zawiera umowę. Kiedy jej brzuch rośnie, para przyszłych rodziców nagle rozstaje się ze sobą, nastolatka rozpacza, ale doświadczenie to przyspiesza jej emocjonalne dojrzewanie i skłania do zejścia się, tym razem na poważnie, z równie nastoletnim boyfriendem. Ten przybiega do szpitala, gdzie Juno rodzi; oczekujemy więc, że para rozpocznie nowe życie w przyspieszonej dorosłości. Ale pomyłka: niemowlę zostaje oddane kobiecie, której było przyrzeczone. Jest ona już rozwiedziona, ale na pewno będzie je kochać jako samotna, przybrana matka. Młodzi, chodzący jeszcze do szkoły i pochodzący ze skromnych rodzin, nie mogą sobie przecież łamać życia, a dziecko będzie miało lepiej w zamożnym domu.
Film ogląda się wspaniale – Juno jest inteligentną i niekonwencjonalną nastolatką, reżyser opowiada historię lekko i z dowcipem, w rytmie ballady, postacie żyją, ale jego przesłanie zastanawia. Brzmi ono: przypadkowa ciąża i niechciane macierzyństwo jest OK, świat jest dziś tolerancyjny, wszystko da się załatwić. Nie moralizujmy, nie osądzajmy. Historia kiedyś będąca tematem tragedii albo melodramatu, dziś zostaje potraktowana humorystycznie. Nic dziwnego, że podoba się widzom, chociaż nudni konserwatywni publicyści narzekają, iż propaguje nieodpowiedzialność. Ciekawe, że „Juno” jest jednym z całej serii ostatnio zrealizowanych w USA filmów o niechcianych ciążach i samotnym macierzyństwie. Autorkami ich scenariuszy są kobiety, które podkreślają nimi, że nie są już ofiarami – wszystkie filmy dobrze się kończą. Jeden z nich („Knocked Up”) bił rekordy kasowe, zarabiając w zeszłym roku prawe 150 mln dol.
Nominacje w kategorii utworów obcojęzycznych, gdzie wyróżniono „Katyń”, wzbudziły największe kontrowersje. Chodziło głównie o wyłonioną wcześniej krótką listę, na której nie znalazł się powszechnie oceniony jako wybitny – także przez krytyków amerykańskich – i nagrodzony Złotą Palmą w Cannes rumuński film „4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni” w reż. Cristiana Mungiu. Zdumieni krytycy i blogerzy piszą o skandalu.
Nie pierwsza to pomyłka w tej kategorii. Najprostsze wyjaśnienie to fakt, że filmy obcojęzyczne oglądają członkowie specjalnego komitetu Akademii nie na DVD (jak amerykańskie), tylko na specjalnych pokazach, na które wielu czynnych filmowców nie ma czasu, wskutek czego oceniają je głównie emeryci, osoby o gustach bardziej konserwatywnych. Podejrzewa się jednak, że drastyczny naturalizm filmu Mungiu, zwłaszcza ujęcie usuniętego płodu na podłodze łazienki, przekroczyły po prostu wytrzymałość akademików. Aborcja to w Ameryce drażliwy temat. Dużo lepiej sprzedaje się film, w którym bohaterka nie przerywa niechcianej ciąży, jak „Juno”.
Rumuński laureat z Cannes, nawiasem mówiąc, w Waszyngtonie pokazany został tylko na festiwalu-przeglądzie filmów europejskich jesienią i nie znalazł się w normalnym rozpowszechnianiu. To los większości wybitnych filmów z Europy – do stolicy supermocarstwa docierają głównie filmy francuskie, które Amerykanie oglądają na tej zasadzie, na jakiej w dobrym domu je się francuskie sery. Przez ekrany niezauważone przemknęły i znikły po paru dniach takie perły, jak kilka lat temu „Underground” Kusturicy czy ostatnio „Obsługiwałem angielskiego króla” Menzla. Filmy europejskie pokazuje się zresztą coraz rzadziej, bo małe kina studyjne dla koneserów też znikają – w ostatnich latach zamknięto w Waszyngtonie cztery.
Tegoroczne nominacje dla filmów zagranicznych (oprócz „Katynia” Andrzeja Wajdy, izraelski „Beaufort” Josepha Cedara, rosyjski „12” Nikity Michałkowa, kazachski „Dżyngis-chan” Siergieja Bodrowa i reprezentujący Austrię „Fałszerze” Stefana Ruzowitzky’ego) prawie nie pojawiły się na radarach krytyków. Więcej miejsca poświęcił im Kenneth Turan z „Los Angeles Times”, który napisał, że autorami są „światowej klasy reżyserzy”, ale dodał, że ich nominowane utwory „nie dorastają do poziomu ich najlepszych filmów”. Pojawiły się też głosy podważające sens nagród dla filmów zagranicznych, które zgłaszane są nie przez prywatne studia, a poszczególne państwa, co sprawia, że o selekcji decyduje często polityka.
Co do szans „Katynia” na statuetkę, filmolog z Uniwersytetu Columbia prof. Annette Insdorf uważa, że zależą one od tego, czy ma silnego dystrybutora. Po otrzymaniu Oscara za całokształt w 2000 r. – podkreśla Insdorf – Wajda stał się w każdym razie bardziej znany w USA i „jest przez znawców zagranicznego kina uważany za giganta”.
Jak zauważył autor „Katynia”, wszystkie filmy konkurujące z nim do tegorocznej nagrody Akademii Filmowej to filmy wojenne. Ciekawe, że także w USA wyprodukowano w ubiegłym roku całą serię filmów nawiązujących do wojny w Iraku i walki z terroryzmem. Niemal wszystkie – poza „Valley of Elah” i „Kingdom” – okazały się dydaktycznymi gniotami, zrobionymi w szlachetnych intencjach potępienia wojny i metod walki z terrorystami. Recenzenci dość zgodnie je zjechali, a na seansach kina świeciły pustkami, mimo zaangażowania takich gwiazd jak Tom Cruise, Meryl Streep i Robert Redford. W tym samym roku powstało też jednak kilka filmów dokumentalnych na ten sam temat, przyjętych pochwałami i nominowanych do Oscarów w kategorii dokumentów.
Galę rozdania złotych statuetek wyznaczono na 24 lutego, ale stoi ona pod znakiem zapytania. Jeżeli strajk scenarzystów się nie zakończy, solidaryzujący się z nimi aktorzy zbojkotują ceremonię. Stało się już tak z nagrodami Złotych Globów, które ogłoszono tylko na konferencji prasowej. Fiasko z Oscarami oznaczałoby kolosalne straty propagandowe i finansowe – uroczystość oglądają miliony widzów na świecie, a w samych Stanach Zjednoczonych oglądalność równa się transmisji z Super Bowl, finałowego meczu futbolu amerykańskiego. Organizatorzy uroczystości przygotowali więc plan B, alternatywnego świętowania najlepszych filmów. Zapewniają, że tak czy siak będzie atrakcyjnie i hucznie. Może zresztą scenarzyści dogadają się jednak z wytwórniami.
Autor jest korespondentem PAP w Waszyngtonie.