To bodaj Napoleon powiedział, iż wojsko maszeruje na brzuchach. Jeden z bohaterów dokumentalnego filmu „Kucharze historii” ujmuje rzecz jeszcze prościej: dobrze najedzeni żołnierze lepiej zabijają. Z ekranu pada więcej tego rodzaju sentencji, słowacki reżyser Peter Kerekes oddaje bowiem głos weteranom licznych wojen, jednak nie tym z pierwszej linii frontu, lecz zatrudnionym na tyłach – w polowych kuchniach. Dla nich nie liczyły się kwestie polityczne, strategiczne, taktyczne, oni po prostu musieli dostarczyć żywność armii, nie zastanawiając się w ogóle, czy służą dobrej sprawie. Bez sprawnych szefów kuchni polowych nie mogłyby się odbyć wspominane na ekranie wojny, np. w Algierii w latach 50. czy na Bałkanach w latach 90. A czy Armia Czerwona, wkraczając na Węgry w 1956 r., nie chciała przy okazji najeść się do syta tamtejszych kiełbasek? Rosyjska kucharka, która w 1968 r. znalazła się w Czechosłowacji, opowiada z rozrzewnieniem o tamtejszych marynowanych grzybkach, które zabrała ze sobą do domu. Kucharze po latach przypominają, jak przyrządzali – i w jakich ilościach! – narodowe dania dla swych żołnierzy (np. coq au vin dla 500 tys. francuskich żołnierzy czy paprykarz dla 74 tys. Serbów). Statystyki, przepisy i anegdoty mieszają się w ich relacjach z językiem frontowych rozkazów. Kucharze mają specyficzne poczucie humoru, nic zatem dziwnego, że piszący wcześniej o „Kucharzach historii” (film pokazywany był i nagradzany na licznych festiwalach) zwracali uwagę na podobieństwa do słynnego amerykańskiego „M.A.S.H.”. To jednak nie jest tylko film do śmiechu, Kerekes nie unika bowiem tonów poważniejszych. Naprawdę w tym wszystkim chodzi o zabijanie. Ludzi i zwierząt.
Zdzisław Pietrasik