Mel Gibson po trwającym 10 lat wygnaniu wraca do Hollywood. W tym czasie bywał oskarżany – i to niebezpodstawnie – o alkoholizm, rasizm, antysemityzm, nie wspominając o przemocy domowej. Jest szansa, że chociaż częściowo odkupi winy nowym filmem, który zbiera dobre recenzje i jest wymieniany wśród stuprocentowych kandydatów do Oscara. „Przełęcz ocalonych” można określić najkrócej jako pacyfistyczny film wojenny. Żeby było jeszcze dziwniej, głównym bohaterem jest żołnierz, który nawet nie chce dotknąć broni. Jest bardzo religijny, należy do Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego, a ponadto traumatyczne przeżycia z dzieciństwa sprawiły, iż nie chce zabijać. Tam gdzie inni zabijają, on chce nieść pomoc. Zostaje sanitariuszem, do której to specjalności droga wcale nie jest łatwa; na obozie szkoleniowym przed wyruszeniem do boju będzie prześladowany przez przełożonych i kolegów. Podejrzenie o tchórzostwo to najdelikatniejsza obelga. Ostatecznie jednak zostaje wcielony do armii i w 1945 r. wyrusza ze swym oddziałem na Okinawę, gdzie bronią się do upadłego Japończycy. Scenariusz wygląda na dobrze wymyślony, tymczasem to prawdziwa historia Desmonda T. Dossa, który podczas walk o Okinawę uratował 75 rannych, za co prezydent Harry Truman odznaczył go Medalem Honoru.
Gibson wspaniale wyczuł nastroje dzisiejszej Ameryki, zmęczonej wojnami, już od dawna niepamiętającej o wyczynach Rambo i jemu podobnych komiksowych herosów. Święty na Okinawie (świetna rola Andrew Garfielda), nierozstający się z Biblią, w której skrywa zdjęcie ukochanej żony, niosący pomoc także wrogowi, może dzisiaj podobać się bardziej. Zarazem jednak reżyser zafundował widzom bardzo porządny film wojenny, ze scenami batalistycznymi porównywanymi do tych z „Szeregowca Ryana” Spielberga. Widać, na co wydane zostało 55 mln dol. Polscy reżyserzy wyznaczeni do tworzenia nowej mutacji kina historycznego powinni wybrać się na „Przełęcz” obowiązkowo. Choćby po to, by zobaczyć, jakiego filmu nigdy nie zrobią.
Przełęcz ocalonych, reż. Mel Gibson, prod. USA, 135 min