Niedługo po śmierci Johna Updike’a dostajemy do rąk jedną z bardziej znanych jego powieści, „Pary” z 1968 r. Teraz wiadomo, skąd brało się określenie: „kronikarz amerykańskich przedmieść”. Przy czym „Pary” to nie tyle portret obyczajowy Ameryki, co wielka powieść naturalistyczna (jakiej dziś już nikt by nie napisał), w której szczegółowo, pod lupą, oglądamy pary małżeńskie, jakby to były mrówki w mrowisku. Tutaj w pełni widać też pisarskie mistrzostwo, którego zabrakło choćby w ostatniej przetłumaczonej na polski powieści, czyli w „Terroryście” z 2006 r.
Ponadsześćsetstronicowe studium życia miasteczka pokazuje ważny moment historii Ameryki: rok śmierci Kennedy’ego. Ale to nie polityczne wydarzenia są dla bohaterów najważniejsze – tylko skutki rewolucji seksualnej i wynalezienia pigułki antykoncepcyjnej. Mieszkańcy fikcyjnego Tarbox nie interesują się niczym poza sobą nawzajem. Smithowie, Hanemowie, Withmanowie zabijają nudę przyjęciami, romansami, a czasem półjawną wymianą żon. Żyją samymi rozrywkami, więc szybko się nużą i szukają podniet. W grach łóżkowych przoduje Piet Hanema, który miał lub chciałby mieć romans z każdą żoną (osoby samotne wykluczano z życia towarzyskiego). Jego żona Angela żyła nieświadoma wszystkich przygód męża, aż do pewnego momentu oczywiście, bowiem zdrady mają to do siebie, że wychodzą na jaw. Każdy „romans czeka na to, aż ktoś go odkryje, chce podzielić się ze światem swoją chwałą”. Updike portretuje klasę średnią w czasach prosperity, żony nie pracują, a samodzielność zdobywają dopiero poprzez rozwód (którego wszyscy się boją).