Traktuję siebie jako materię
Aneta Grzeszykowska: Traktuję siebie jako materię
Piotr Sarzyński: – Lubi pani samą siebie?
Aneta Grzeszykowska: – Dość zaskakujące pytanie. Nie wiem. Zarówno na świat, jak i na siebie staram się patrzeć z różnych punktów widzenia. I potrafię obserwować siebie z boku, tak jakbym patrzyła na kogoś innego. Dostrzegam wówczas rzeczy, których w sobie nie lubię, ale to mnie interesuje. Bo mogą się one stać bardzo ciekawym materiałem twórczym na równi z cechami, które akceptuję. Gdyby się zastanowić, chyba nawet to, czego w sobie nie lubię, częściej służy mi za źródło inspiracji.
Pytam o to lubienie, bo w większości dzieł pani postać gra centralną rolę. Nawet przez negację, jak w „Albumie”, w którym wymazała pani swój wizerunek ze zdjęć z rodzinnego albumu.
To prawda, traktuję siebie jako główną materię swojej pracy. Ale wykorzystuję też najbliższe otoczenie – Jaśka [Jan Smaga, twórca, współautor niektórych prac Anety Grzeszykowskiej, prywatnie partner życiowy artystki – przyp. red.], córkę Franciszkę, nasze mieszkanie. Myślę o tym w bardzo praktycznych kategoriach: łatwości dostępu do materiału źródłowego. Nic więcej mi nie trzeba, by opowiadać o tym, o czym chcę. Wystarczą kolejne ciała, które pojawiają się wokół mnie. Mogą być tłem, kontrastem, uzupełnieniem. Nie mam ani aspiracji, ani potrzeby, by ze sztuką wychodzić w strefę publiczną, zderzać swoje „ja” z szerokim otoczeniem i uniwersalnymi problemami społecznymi. To, co tworzę, ma charakter kameralny.
Ale w końcu pani się zderza, na przykład na wystawach, niekiedy tak dużych jak ubiegłoroczna w Zachęcie.
To zupełnie co innego. Wówczas ja zapraszam widzów do mojego świata, a nie wkraczam w ich świat.
A ten „swój świat”… Jak go pani odnajduje?