Serwus, jestem Bertus
Piłkarze z Kielc wygrywają Ligę Mistrzów! Historyczny sukces dzięki handlarzowi... używanej odzieży
To równocześnie największy sukces polskiej drużyny w grach zespołowych – żadnej nigdy nie udało się wygrać rozgrywek z udziałem mistrzów krajowych. Wszystko to dzieło prezesa Bertusa Servaasa – z pochodzenia Holendra.
[Artykuł został opublikowany w POLITYCE w maju 2013 r.]
Holender Bertus Servaas, rekin w handlu odzieżą używaną, ma słabość do dzielenia się swoimi pieniędzmi. Dzięki temu klub piłki ręcznej Vive Targi Kielce wyrósł na europejską potęgę.
Gdy prezes Bertus Servaas zagląda do hali swojej firmy Vive Textile, sortujący ubrania z odzysku pracownicy nie kulą się nad stołami, pozorując najwyższe skupienie, ale przeciwnie – luzują się. A prezes, człowiek towarzyski i niewyniosły, rozdaje uśmiechy, ściska dłonie, zagaja o byle czym, a z pracownikami pamiętającymi początki firmy sprzed 21 lat strzela misie.
Kiedyś prezes znał wszystkich ludzi w firmie z imienia, ale teraz to już niemożliwe, bo zarządza molochem. Vive Textile stało się branżowym imperium – 350 ton ubrań dziennie wprawne ręce (głównie damskie) sortują na około 800 kategorii, a następnie towar trafia do któregoś z 55 krajów na świecie. Poza tym prezes ma na głowie inne interesy działające pod szyldem Vive, jak również fundację Vive Serce Dzieciom oraz klub piłki ręcznej Vive Targi Kielce, który w pierwszy czerwcowy weekend zagra w turnieju finałowym Ligi Mistrzów, razem z potęgami: Barceloną, THW Kiel i HSV Hamburg. O klubie 50-letni dziś prezes Servaas mówi z czułością: moje dziecko.
Przygodę w branży odzieży z odzysku zaczął w połowie lat 80. razem z przyjacielem z podwórka, też Bertusem. Założyli firmę, która ubrania kupione od organizacji charytatywnych sprzedawała na Węgry. Interes szedł nieźle, ale tylko do czasu. Któregoś dnia węgierski partner zapadł się pod ziemię razem z towarem.
To niepowodzenie obu Bertusów nie zniechęciło. Byli już bowiem przekonani, że ubrania z Zachodu mają w byłych demoludach wartość praktyczno-mityczną i rozchodzą się na pniu. Nie byli jednak zdecydowani, gdzie biznes rozkręcać. Dali więc w holenderskiej prasie ogłoszenie z prośbą o kontakt do pionierów, którzy we wschodniej Europie przecierają biznesowe szlaki. Odpowiedź przyszła z Polski, z kieleckiego, a konkretnie z Górek Szczukowskich, gdzie dwaj rodacy Bertusów próbowali zdobyć przyczółek w branży mięsnej.
Bertus Servaas zjawił się w Górkach Szczukowskich z trzema tonami ciuchów, a rodacy wynajęli mu część świeżo wzniesionego budynku. Mięsnego interesu nie udało im się jednak rozkręcić, ugrzęźli na etapie zezwoleń. Weszli więc w spółkę z Bertusami. Do dziś jeden z nich, Jacques, zasiada w radzie nadzorczej Vive. – To mój biznesowy tata – mówi prezes Bertus, który stara się tworzyć więzi rodzinne wszędzie tam, gdzie działa.
Przedsięwzięcie szło tak dobrze, że po pół roku trzeba było kupić maszyny do sortowania ciuchów. Wtedy Servaas wrócił do Amsterdamu, a drugi Bertus zmienił go w sortowni. Następnego dnia po przyjeździe do Polski miał wypadek samochodowy – zginął na miejscu.
Interes stanął pod znakiem zapytania, bo Servaas był w rozsypce. Wyjechał z Polski na dwa tygodnie, znajomi w Amsterdamie uważali, że nie ma do czego wracać, bo tubylcy z Górek i okolic rozkradną firmę do cna. – Gdy przyjechałem, wszystko było na swoim miejscu. Posortowane ubrania czekały na odbiorców – wspomina Servaas.
Handel używaną odzieżą okazał się dla Holendra strzałem życia. Niebawem postawił w Górkach Szczukowskich potężne hale, a przed nimi plac do rozładunku i postoju tirów. Stał się człowiekiem zamożnym, rozpoznawalnym i szanowanym. Pracownicy mówili: ludzki pan, a do tego swój chłop – daje zarobić, docenia pracowitych, nie pozostaje obojętny, gdy ktoś jest w potrzebie. Podobało im się, że kazał swoim menedżerom zakładać robocze stroje i wysyłał na dół, do sortowni – żeby poczuli ducha firmy i nabrali szacunku dla pracowników uwijających się w hałdach ciuchów.
Fizyczni lubili Servaasa, bo pozycja i pieniądze nie przewróciły mu w głowie. Garnął się do ludzi, chętnie rozmawiał, tworząc przy tym po polsku istne łamańce, przez co była kupa śmiechu. Śmiech bywał zresztą często jedynym wyjściem z sytuacji, jak wówczas gdy prezes nadużywał wobec polskich rozmówców słowa idiota, nie mając zupełnie świadomości, że w Polsce to zwrot dużo cięższego kalibru niż w Holandii.
Tłuste lata przerwał pożar hal w październiku 2002 r. Zła wiadomość zastała prezesa w drodze do Holandii. Przyjechał do firmy w środku nocy, ogień już ugaszono, więc miał nadzieję, że część dobytku ocalała. Ale był kłębkiem nerwów; nie pomagali mu przybyli na miejsce policjanci, zadając głupie pytania o wysokość polisy ubezpieczeniowej.
Za dnia okazało się jednak, że pożar strawił całe wnętrze hali. Servaas dostał propozycję przeniesienia sortowni do jednej z opustoszałych fabryk miejscowego Chemaru, nieopodal centrum Kielc. Gdy przyjechał na miejsce, opadły mu ręce: w hali rupieciarnia, pofabryczny złom, bałagan nie do opisania, podłoga tłusta od oleistych mazi. Wtedy pracownicy Vive powiedzieli prezesowi: ty się, Bertus, nie martw, daj nam dwa tygodnie, my to doprowadzimy do ładu. – Gdy wróciłem, hala była posprzątana i gotowa do montażu maszyn. Popłakałem się ze wzruszenia – wspomina.
Ludzie w nieszczęściu poczuli się zjednoczeni. Czekali na wypłaty, bo wierzyli, że firmę uda się postawić na nogi. – Pomogło nam wiele osób, ale też pomogliśmy sobie sami dzięki temu, że nie mieliśmy żadnych długów i na bieżąco rozliczaliśmy się z dostawcami. Dlatego dali nam towar na kredyt – opowiada Servaas.
Rasowy kibic
Podźwignięciu firmy towarzyszył późną wiosną 2003 r. nieoczekiwany sukces sportowy, bo klub piłki ręcznej Vive Kielce – od roku własność Servaasa – został mistrzem Polski. Murowanym faworytem rozgrywek była wtedy płocka Wisła. Zawodnikom z Kielc udzielił się nastrój solidarności po pożarze. Przez kilka miesięcy grali za darmo, przekonani, że prezes wszystkie zobowiązania ureguluje, gdy firma wyjdzie na prostą. – To moje najpiękniejsze mistrzostwo – rozczula się na tamto wspomnienie Holender.
O piłce ręcznej Bertus Servaas pojęcie miał niewielkie. Ale lubił sport – jak większość młodych ludzi w Holandii miał bzika na punkcie futbolu. Grał w juniorach Ajaxu Amsterdam, na środku rozegrania, z Marco van Bastenem i Frankiem Rijkaardem – późniejszymi legendami holenderskiego futbolu. Ale gdy miał 18 lat, jeden z rywali zrobił mu z kolana marmoladę i z marzeniami o karierze trzeba było się pożegnać.
Na początku Servaas starał się budować klub po holendersku – stawiając na młodzież. – Ale to się nie mogło udać. Odpływ zawodników był za duży – opowiada Stanisław Hojda, trener piłki ręcznej i pracownik naukowy na Politechnice Świętokrzyskiej. W lidze zespół radził sobie średnio. Prezes zmieniał trenerów, wietrzył spiski wymierzone w jego klub. Po tym jak wiosną 2008 r. Vive niespodziewanie odpadł w półfinale mistrzostw Polski z Zagłębiem Lubin, Servaas wdarł się na parkiet w stanie silnego wzburzenia. Ruszył w kierunku sędziów, trochę ich szturchał, poważniejszym rękoczynom zapobiegli ochroniarze, choć powstrzymanie dwumetrowego prezesa nie przyszło im łatwo. – Nie miał wtedy racji. Sędziowie mylili się w obie strony – wspomina Paweł Kotwica, dziennikarz lokalnego „Echa Dnia”.
Po tym incydencie działacze ukarali Servaasa półtorarocznym zakazem reprezentowania klubu w kontaktach z centralą i innymi klubami. Nie był wtedy w związku szczególnie lubiany – dwa lata wcześniej dał się wprawdzie namówić na objęcie w centrali stanowiska wiceprezesa od marketingu, ale odszedł po kilku miesiącach zniechęcony apatycznością kolegów działaczy.
Dziś prezes Servaas w dalszym ciągu zachowuje się na trybunach jak rasowy kibic – z żółto-niebieskim szalikiem narzuconym na marynarkę śpiewa, krzyczy, tupie, gwiżdże i gdy jest pretekst, rzuca się sąsiadom w objęcia. – Jest fanatykiem, ale dla niego sport to nie wojna. Nie jątrzy, nie judzi. Przełamał wśród kieleckich kibiców niechęć do odwiecznego rywala, Wisły Płock – mówi Stanisław Hojda.
W przegranych Vive już nie doszukuje się podtekstów. Jak mówi, kurs dyplomacji przeszedł dzięki żonie, Agnieszce. – Za każdym razem, gdy przypominała mi moje wcześniejsze wyskoki, mówiła: Bertus, ty się opanuj, dzieci patrzą. Dodaje też, że w wyciszeniu pomaga mu wiara – jakiś czas temu przyjął chrzest, jest w bliskich relacjach z kieleckim biskupem Marianem Florczykiem, oddelegowanym przez episkopat do duchowej opieki nad sportowcami.
Awans do turnieju finałowego Ligi Mistrzów wyprzedził plan, jaki pięć lat temu Servaas naszkicował razem z trenerem Bogdanem Wentą. Umówili się na spotkanie na wrocławskim rynku. Zamiast zaplanowanej godziny, rozmawiali osiem. Znali się przelotnie. Servaas był krótko menedżerem reprezentacji, na początku kadencji Wenty, gdy w kadrze nie było sprzętu, pieniędzy, wyników ani wiary, że wspólna misja ma sens. – Pamiętam, że podczas konkursu na trenera reprezentacji jako jedyny z szacownej komisji sprawiał wrażenie zainteresowanego moją prezentacją. Potem załatwiał nam koszulki, tuż przed wyjazdem na mistrzostwa Europy, bo okazało się, że magazyn związku świeci pustkami – wspomina trener.
Gdy Wenta zostawał trenerem Vive, chodził już w glorii wodza gladiatorów, z którymi zdobył najpierw srebro, a potem brąz mistrzostw świata. – Zapał prezesa jest zaraźliwy, ale kreślone przez niego wizje wielkiego klubu wydawały mi się zbyt optymistyczne. Tymczasem wszystko się sprawdziło. Teraz jestem gotów w ciemno podpisać się pod każdym jego projektem – mówi Wenta.
Prezes Servaas twierdzi, że wycofałby się z Vive, gdyby Wenta się nie zgodził na współpracę. – Miałem dość porażek. Przekonałem się, że chcąc coś znaczyć w Europie, muszę ściągnąć gwiazdy. Na ławkę trenerską i na boisko – mówi Servaas. Klub okazał się dzieckiem drogim w utrzymaniu, tym bardziej że ambicje Wenty też sięgały wysoko.
Do Kielc trafili, po długiej przygodzie w Bundeslidze, najważniejsi zawodnicy reprezentacji: Sławomir Szmal, Karol Bielecki, Grzegorz Tkaczyk, Krzysztof Lijewski, Michał Jurecki. Poza tym – gwiazdy bałkańskiej piłki, na czele z Ivanem Cupiciem, uważanym za najlepszego prawoskrzydłowego świata.
Większość z nich przyszła do Kielc za darmo, skuszona dobrymi kontraktami. W środowisku szybko rozniosło się, że w kryzysowych czasach Vive jest stabilną przystanią i że prezes Servaas zarządza nim po ojcowsku. Zdaniem Holendra sposób na to, by zawodnik skupiał się na pracy i chwalił sobie życie, jest prosty: – Szczęśliwa żona. Jak będzie zadowolona z mieszkania, pracy, towarzystwa i z zarobków męża, to i on będzie szczęśliwy. I będzie dobrze grał. A o to przecież chodzi.
Ciężka próba
Gdyby nie to ojcowskie podejście, Servaasa pewnie dawno by już w piłce ręcznej nie było. Bo z biznesowego punktu widzenia to był i jest interes marny. Do tej pory Holender wpompował w klub kilkanaście milionów złotych. W polskich realiach na piłce ręcznej nie da się zarobić – w lidze temperatura podnosi się tylko, gdy Vive gra z Wisłą Płock. Premie za udział i sukcesy w Lidze Mistrzów też nie rzucają na kolana.
– Jeśli wygramy turniej finałowy, zarobimy 2 mln zł minus podatek. Tyle w zeszłym roku dostał piłkarski mistrz Polski od sponsorów Ekstraklasy – mówi Servaas. Bogdan Wenta dodaje: – Żeby dziś finansować polski klub piłki ręcznej z ambicjami, trzeba być filantropem, szaleńcem albo fanatycznym kibicem.
Cierpliwość Servaasa co jakiś czas przechodzi też inne ciężkie próby. W sportowym małżeństwie z Wentą bywało nerwowo, bo obaj są uparci, charakterni i przywiązani do swoich wizji. Relacje poprawiły się, gdy zeszłej wiosny trener zrezygnował z prowadzenia kadry. Oficjalnie – z powodu niepowodzenia w turnieju kwalifikacyjnym do igrzysk w Londynie, ale wiadomo, że prezes na taką decyzję czekał.
Zawodnicy też dają swojemu holenderskiemu dobrodziejowi popalić – niedawno Denis Buntić, jedna z największych gwiazd zespołu, wdał się w bójkę w nocnym klubie i złamał rękę. Za karę stracił półroczne zarobki. Inny zawodnik samowolnie przedłużał sobie urlopy, kolejny wymigiwał się od gry tajemniczą chorobą, a jeszcze innego złapano za kółkiem w stanie wskazującym. – Co zrobić? Piłka ręczna nie jest dla grzecznych chłopców – wzdycha prezes Servaas.
Na liście zmartwień prezesa jest również konflikt z grupą kibiców protestujących przeciw wymazaniu historycznej nazwy klubu – Iskra. Z buntownikami rozmawia się trudno, bo mają się za ideowców. Podobnie trudno rozmawia się prezesowi z tymi, którzy twierdzą, że kradnąc Wentę z reprezentacji, ściągając gladiatorów z Bundesligi i opierając zespół na bałkańskich szczypiornistach, cofnął polską piłkę ręczną w rozwoju. Więc gdy prezes słyszy, że klub jest teraz trybikiem w machinie jego interesów, trochę się denerwuje. A jak się zdenerwuje, schodzi do hali posortować ubrania. To go zawsze uspokaja.