Na początkowych etapach chodziło tylko o to, żeby Polak nie stracił zbyt wielu sekund do czołówki. Później były dwa zwycięstwa i jedno trzecie miejsce, a co najważniejsze – żółta koszulka. W ostatnim, siódmym dniu zadanie było niby proste – utrzymać przewagę.
Tyle że trudna trasa z Bukowiny do Bukowiny sprzyjała niespodziankom i o mały włos doszłoby do niej. Simon Yates, czwarty kolarz Giro de Italia, uparł się, żeby zrobić przykrego psikusa polskim kibicom i na ostatnich kilometrach przed metą uciec na tyle skutecznie, by nasz mistrz pożegnał się ze zwycięstwem w całym tourze. Skończyło się na strachu.
Michał Kwiatkowski jak Rafał Majka
Michał Kwiatkowski powtórzył tym samym wyczyn Rafała Majki sprzed czterech lat. Wówczas Majka przyleciał z Francji i wygrał. Próbował powtórki rok temu i zabrakło dwóch sekund. Dobrze, że tym razem powtórzył się scenariusz sprzed czterech lat.
Kiedy cztery lata temu Michał Kwiatkowski przyjechał z Hiszpanii z pierwszym w historii polskim mistrzostwem świata w wyścigu ze startu wspólnego, rozpaleni sukcesami polscy kibice widzieli naszego młodego wówczas mistrza (podobnie jak Rafała Majkę) na czołowych miejscach w wielkich tourach. Tak się nie stało, bo... chyba nie mogło się stać.
Dobry etapowy wyścig w Polsce
Kwiatkowski, podpisując kontrakt z najbogatszym zespołem Sky, musiał pogodzić się z myślą, że na jakiś czas (może na zawsze) będzie pracował dla liderów. Dla Chrisa Froome’a czy – jak w tym roku – dla Gerainta Thomasa. Owszem, pokazywał, szczególnie w jednoetapówkach, że jest kolarzem niezwykle utalentowanym. Jednak w największych tourach Sky stawiał i stawia na innych mistrzów, nawet, delikatnie mówiąc, kontrowersyjnych z powodu dopingowych plam.
No ale Tour de Pologne stał się dla Polaka premią za to, co zrobił dla Thomasa przez kilka tygodni ścigania się we Francji. Zespół pracował skutecznie dla Kwiatkowskiego. Dobrze, że mamy porządny zawodowy, etapowy wyścig w Polsce (dzięki niezmordowanemu Czesławowi Langowi), i dobrze, że od czasu do czasu zwyciężają w nim Polacy.