Zacznijmy od Nowej Zelandii. Jakiś czas temu tamtejsze media poinformowały o zatrzymaniu mężczyzny, który trudnił się przyjmowaniem szczepionki przeciw covid-19, podając się za inne osoby. Jednego dnia w różnych punktach otrzymał aż dziesięć dawek. Byłoby z pewnością ciekawe zbadać poziom jego przeciwciał i działanie odpowiedzi komórkowej po takiej ekspozycji. Swoją drogą, Nowozelandczyk jest żywym przykładem tego, że szczepionki nie zabijają.
Czytaj także: Omikron kontra szczepionki. Jakie mamy szanse?
Dziesięć dawek w jeden dzień
Historia z Nowej Zelandii jednak dowodzi, że uzyskanie w nielegalny sposób certyfikatu szczepień w tym kraju nie jest wcale takie łatwe. Z pewnością również zainteresowanych takim procederem nie jest tam tak wielu. Co innego w Polsce. Istnieją uzasadnione obawy, że wielu ludzi, którzy figurują w bazie jako zaszczepieni, nigdy nie spotkało się z igłą w punkcie szczepień. Zamiast udawać, że to zjawisko nie istnieje, albo jedynie zapowiadać bezwzględną z nim walkę, trzeba mu aktywnie przeciwdziałać już teraz, bo godzi wprost w interes zdrowia publicznego.
Czytaj także: Zastrzyk w rozwój szczepionek, czyli sukcesy wakcynologii
Dziennikarze biorą sprawy w swoje ręce. A służby?
Jaka może być skala tego zjawiska? Na początku jesieni policja zatrzymała trzy pielęgniarki, które w Kaliszu mogły sfałszować nawet tysiąc szczepień. W listopadzie policjanci z CBŚ zatrzymali grupę 11 osób z Lublina handlujących certyfikatami. Cena wahała się między 1 a 1,5 tys. zł. Reporterzy TVN, którzy przeprowadzili dziennikarską prowokację w jednej z podkrakowskiej przychodni, uzyskali zaświadczenie o szczepieniu przeciw covid-19, które nigdy nie zostało wykonane, za 900 zł. Po tej akcji Narodowy Fundusz Zdrowia przekazał, że otrzymał „kilkanaście sygnałów dotyczących handlu fałszywymi certyfikatami szczepień i fałszowania dokumentacji medycznej”, i zapewnił, że wszystkie takie zgłoszenia są przekazywane organom ścigania.
To jednak dość bierny sposób postępowania. – Skoro mogli to zrobić dziennikarze, to dlaczego do tej pory nie słyszymy o prowokacjach policyjnych? Przecież policja ma do tego uprawnienia i możliwości techniczne znacznie lepsze niż dziennikarze – mówi prof. Robert Flisiak, prezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych.
Prowadząc badania dotyczące przebiegu ciężkiego covid-19 u zaszczepionych osób, zaczęliśmy się zastanawiać, jaki odsetek z hospitalizowanych zaszczepionych pacjentów stanowić mogą osoby z fałszywym certyfikatem. – Problem polega na tym, że skala jest trudna do określenia, bo pacjenci nie chcą się do tego przyznać – staliby się wówczas współwinnymi. Czasem przyznawali się ci, którym było już wszystko jedno, bo byli zagrożeni śmiercią – opowiada prof. Flisiak.
Czytaj także: Czwarta fala. Na intensywnej terapii umierają już wszyscy
Najłatwiej oszukać na jednodawkowym J&J
Faktycznie, w naszej bazie odnotowujemy osoby młode, bez deficytów odporności, które trafiają do szpitala w bardzo ciężkim stanie, a przy tym nie mają wykrywalnych poziomów przeciwciał IgG przeciwko białku kolca. Są rzekomo zaszczepione, na ogół tuż przed okresem wakacyjnym i najczęściej jednodawkowym preparatem J&J. To na nim najłatwiej oszukać, bo wystarczy dokonać jednego wpisu do systemu. Szybko, wygodnie i na pewno taniej.
Gdy we wrześniu 2021 r. przeprowadziliśmy wraz z prof. Andrzejem Falem badanie dotyczące nastawienia Polaków do dawki przypominającej, zaobserwowaliśmy coś uderzającego. Większość, bo aż 65 proc., osób zaszczepionych preparatem J&J deklarowała zdecydowaną niechęć do przyjęcia kolejnej dawki. Tego wyniku nie można było wytłumaczyć awersją do szczepionek wektorowych, będącą pokłosiem medialnych doniesień o zdarzeniach zakrzepowo-zatorowych. Większość zaszczepionych preparatem AstryZeneki deklarowała chęć doszczepienia się, preferując jednak dawkę przypominającą w postaci szczepionki mRNA. Owszem, na pewno niektórzy z badanych wybrali szczepionkę J&J z czystej wygody, by szybko uzyskać certyfikat i mieć spokój. Zastanawiam się jednak, jaki odsetek tych osób stanowili antyszczepionkowcy z fałszywym świadectwem szczepienia, którzy o żadnym boosterze nie chcieli słyszeć z powodów ideologicznych.
Czytaj także: Unia stawia na mRNA. Czy to koniec szczepionek wektorowych?
To oczywiste, że współwinna w procederze pozyskiwania fałszywych certyfikatów jest zarówno strona wystawiająca, jak i zamawiająca. Obu można postawić z pewnością więcej niż jeden zarzut. Trzeba powiedzieć wprost, że jest to działanie mające potencjalnie znamiona bioterroryzmu, stwarzające zagrożenie dla zdrowia publicznego i mogące prowadzić do śmierci niewinnych osób. Dodajmy jeszcze, że za niemałe pieniądze.
Wola polityczna warta 755 zgonów
W rozbijanie szajek fałszerzy, złożonych z pielęgniarek, lekarzy i na pewno też członków innych grup zawodowych, muszą natychmiast zostać zaangażowane odpowiednie służby. Nie powinny mieć żadnego problemu, by rozeznać temat w środowisku, inwigilować grupy antyszczepionkowe i przeprowadzać prowokacje. Jedyne, czego potrzeba, to wola polityczna. Czy jest? Z pewnością były zapowiedzi bezwzględnej walki z tym zjawiskiem. Trudno jednak ją dostrzec i docenić, skoro zdarzają się sytuacje takie jak opisana przez Tatianę Kolesnychenko z Wirtualnej Polski, w której jeden z czytelników natknął się na takie ogłoszenie w mediach społecznościowych: „Chcesz spędzić spokojnie święta? Marzy ci się uniknięcie nowych obostrzeń? U nas możesz zakupić wpis do bazy osób zaszczepionych z możliwością wygenerowania paszportu”.
Zapowiedzi zapowiedziami, a rzeczywistość swoje. Podobnie jest w przypadku tzw. czwartej fali, do której rzekomo mieliśmy być świetnie przygotowani. W rezultacie np. 22 grudnia w Polsce zanotowaliśmy 755 zgonów. Dla porównania w Hiszpanii, w której żyje prawie 10 mln osób więcej, tego samego dnia zmarło z powodu covid-19 jedynie 45.
Czytaj także: Rekord zgonów czwartej fali – 794
Osoby z fałszywkami mogą stanowić 10 proc. „zaszczepionych” z ciężkim covid-19
Nie dość, że oficjalny stopień zaszczepienia polskiej populacji odstaje o 13 proc. od średniej unijnej, to w rzeczywistości może być jeszcze niższy. – Fałszywe certyfikaty nie są bardzo tanie, więc kupują je głównie młodsze osoby, przeciwne szczepieniom. Jeżeli chorują, to głównie w domu, rzadziej trafiają do szpitali. W naszej klinice wszystkim zaszczepionym pacjentom oznaczamy obecnie przeciwciała. Wiemy, że pewne grupy osób mogą nie zareagować na szczepienie, np. pacjenci onkologiczni lub po przeszczepach. Podejrzany brak przeciwciał odnotowaliśmy mniej więcej w 10 proc. przypadków – mówi dr hab. prof. UJK Dorota Zarębska-Michaluk, zastępca kierownika Kliniki Chorób Zakaźnych Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Kielcach.
Czytaj także: Pacjenci z deficytami odporności czekają na czwartą dawkę
Miękkie lądowanie i prawdziwe zaszczepienie
Powstaje również pytanie, co zrobić z osobami, które zakupiły fałszywe certyfikaty. Ich liczbę w Polsce trudno oszacować, ale wszystko wskazuje, że nie jest znikoma, zwłaszcza w grupie osób młodszych. Część z nich na pewno jest teraz przerażona statystykami hospitalizacji i zgonów oraz prognozami kolejnej fali wywołanej wariantem omikron. Żałuje swojej decyzji, a jedyne, co może zrobić, to udać się formalnie po dawkę przypominającą.
Dla tych, którzy legitymują się podrobionym świadectwem szczepienia preparatem J&J, stanowić będzie ona w rzeczywistości pierwszą dawkę. To zdecydowanie za mało, by chronić się przed SARS-CoV-2 – zarówno w wariancie delta, jak i omikron. Dla dobra sprawy służby powinny stworzyć system „miękkiego lądowania” dla wszystkich tych, które postanowią przyznać się do zakupienia fałszywego certyfikatu i współpracować w celu ujęcia sprawców. W przeciwnym razie większości z nich nigdy się nie wykryje. Priorytetem jest, by wykreślić je z grupy zaszczepionych, a następnie naprawdę zaszczepić. Zaangażowanych w proceder fałszerstw medyków powinno się natomiast pozbawić dożywotnio prawa wykonywania zawodu.
Czytaj także: AstraZeneca i choroba zakrzepowa. Czy jest się czego bać?