Okienko otwiera się 25 października, w tym właśnie dniu wchodzi w Polsce w życie unijna dyrektywa transgraniczna, pozwalająca nam leczyć się we wszystkich krajach Wspólnoty.
Nie tylko podczas wakacyjnego wyjazdu, jak było dotychczas, gdy w razie wypadku mogliśmy się w Hiszpanii czy Grecji udać do lekarza, pokazując kartę europejskiego ubezpieczenia. Karta jednak pozwalała na bezpłatną wizytę u lekarza tylko w nagłych przypadkach, jeśli trafiła nam się grypa żołądkowa podczas urlopu albo złamaliśmy nogę. O zaplanowanym wcześniej leczeniu za granicą – na przykład operacji wymiany stawu biodrowego – mowy nie było. Teraz staje się to możliwe.
Zdaniem Krzysztofa Łandy, prezesa fundacji Watch Health Care, który się w tej sprawie kontaktował z prawnikami, publiczny płatnik będzie musiał oddać nam pieniądze. Oczywiście, nie całą wydaną sumę. Ale tyle samo, ile za daną operację czy zabieg NFZ płaci w kraju. Fundusz nie ma wyjścia, choćbyśmy mieli w ten sposób zrujnować publiczną kasę.
Państwo samo sobie winne, bo się do tej sytuacji nie przygotowało. Powinno było wcześniej ustalić zasady, teoretycznie umożliwiające, ale w praktyce mocno utrudniające nam leczenie za granicą i w ten sposób zabezpieczyć kasę Narodowego Funduszu Zdrowia przed niekontrolowanym wypływem pieniędzy.
Bo unijnej dyrektywy zignorować wprawdzie nie możemy, ale możemy przykroić ją do naszych możliwości finansowych. Czyli – okroić do szczętu. W tym celu trzeba było zmienić dwie stosowne ustawy. Tymczasem do tej pory nie ma nawet projektu nowelizacji. Parlament nie upora się z legislacją do 25 października. Powstaje próżnia prawna, czyli – inaczej mówiąc – okienko transferowe, z którego wielu pacjentów może chcieć skorzystać. Zostanie zatrzaśnięte, gdy ustawy zostaną zmienione.
Na razie jednak, jak mówi Łanda, hulaj dusza, piekła nie ma. Każdy będzie sobie mógł zafundować kurację, a nawet operację za granicą. Każdy, kogo na to stać. Czyli – kto najpierw zapłaci rachunek w szpitalu niemieckim czy angielskim, a potem przedstawi fakturę w wojewódzkim oddziale NFZ i zażąda zwrotu.
Otwiera się raj, który wkrótce może okazać się piekłem dla chorych, którzy nie wyjadą. I tak już długie czekanie na leczenie w kraju wydłuży się jeszcze bardziej. Im więcej chorych skorzysta z leczenia za granicą, tym mniej pieniędzy zostanie na leczenie w kraju. Niezamożni krajowcy do raju europejskiego leczenia się nie dostaną.
Tak jak nie mogą dostać się do niego obecnie. Choć i teraz – teoretycznie – jest to możliwe. Jest np. przepis, który umożliwia leczenie obywatela Polski za granicą, jeśli w kraju oczekiwanie na leczenie trwa zbyt długo. Co to znaczy „zbyt długo”, nie do końca wiadomo. Czy kilkutygodniowe, a nawet kilkumiesięczne oczekiwanie na usunięcie guza nowotworowego to nie jest zbyt długo? Zainteresowani są pewni, że tak. Ale wiary w działanie tego przepisu brakuje jednak samym pacjentom: od 2008 r. do NFZ wpłynęło zaledwie 59 (z tego 21 w 2013 r.) próśb o sfinansowanie kuracji lub diagnostyki za granicą umotywowanych zbyt długimi kolejkami. Tylko 12 rozpatrzono pozytywnie. Kosztowało niedużo, zaledwie 243 tys. zł. Z informacji Ministerstwa Zdrowia wynika, że wszystkie odmowy uzasadniono możliwością wykonania wnioskowanych świadczeń na terenie kraju „w terminie niezbędnym dla aktualnego stanu zdrowia pacjenta”. Kolejna, bardzo pojemna definicja.
Można się też starać o sfinansowanie przez państwo leczenia za granicą w szczególnie skomplikowanych przypadkach. Też nie do końca wiadomo, jakich. Równie łatwo uzasadnić zgodę, jak i odmowę. Zdecyduje komisja. Wedle stanu kasy. Takich wniosków w ostatnich pięciu latach było 936. W 813 przypadkach, najczęściej dotyczących dzieci, zgody udzielono. Kosztowało to NFZ 63,6 mln zł. Promil puli przeznaczonej na leczenie w kraju. Ile osób leczyło się za granicą za prywatne pieniądze, nie wiadomo.
Będziemy się leczyć po europejsku
Kiedy Komisja Europejska, jeszcze przed wybuchem światowego kryzysu finansowego, uchwalała dyrektywę transgraniczną, kraje członkowskie ją popierały, chociaż z niejednakowym entuzjazmem. Europejskie gospodarki się rozwijały, do kasy publicznych płatników – także naszego Narodowego Funduszu Zdrowia – wpływało coraz więcej pieniędzy ze składek. Doganialiśmy Europę. Dyrektywa miała to przyspieszyć.
Chodziło o to, by unijne systemy publicznej opieki zdrowotnej zmusić do szybszego ujednolicania. Żeby pacjenci w Polsce czy Czechach byli leczeni tak samo jak chorzy w Niemczech lub we Francji. Otwarcie granic dla medycznej konkurencji miało publiczne służby zdrowia zmobilizować do lepszego działania. Bardzo szlachetne założenie, tyle że mało realistyczne. No bo jak to zrobić bez ujednolicenia poziomu zamożności?
Według Światowej Organizacji Zdrowia, wydatki na zdrowie – zarówno publiczne, jak i prywatne – w Niemczech są 3,39 razy wyższe niż w sąsiedniej Polsce. Nawet gdybyśmy podnieśli składkę na zdrowie o połowę (co wydaje się raczej niemożliwe), to poziom wydatków na leczenie po obu stronach Odry się nie wyrówna, tam ciągle będzie wyższy. Więc jak się ma ujednolicić poziom opieki zdrowotnej?
Zanosi się na grube kłopoty. Ministerstwo Zdrowia nie ukrywa, że zamierzało radzić sobie z nimi za pomocą barier biurokratycznych. Te bariery mają nas do zagranicznych kuracji zniechęcić. Polski pacjent, zanim wyjechałby się leczyć do Niemiec czy Szwecji (to są najbardziej prawdopodobne kierunki), musiałby najpierw uzyskać skierowanie od lekarza specjalisty. Odczekać w kolejce. Jak już by się dostał, niekoniecznie wyszedłby ze skierowaniem. – Żeby nie rozwalić publicznego systemu zdrowia, trzeba ten ruch zahamować – twierdzi wiceminister zdrowia Sławomir Neumann.
Po przekroczeniu w 2013 r. 251,8 mln zł na leczenie zagraniczne miał być szlaban. W 2014 r. wydatki funduszu na ten cel nie mogłyby przekroczyć 1,2 mld zł. I przez kolejne lata miały być konsekwentnie trzymane na smyczy. Tak żeby nawet w 2020 r. nie były większe niż 1,3 mld zł. Po przekroczeniu limitów nie refundowano by już żadnych zagranicznych faktur. Takie były plany.
Zniechęcać do medycznej turystyki zagranicznej miał także fakt, że pacjent za leczenie najpierw musi zapłacić z własnej kieszeni. Według stawek obowiązujących w kraju, do którego się uda. Czyli np. za usunięcie zaćmy na Słowacji musiałby uiścić 530 euro. Ten sam zabieg w Niemczech kosztowałby go już 720 euro, a Hiszpania w ogóle chyba nie wchodzi w grę, bo tam jest najdrożej, 1048 euro. Wszędzie doliczyć trzeba koszt dojazdu, pobytu. Natomiast po powrocie do kraju liczyć można tylko na zwrot sumy 2860 zł (ok. 670 euro), bo tyle za usunięcie zaćmy płaci NFZ. Chyba że udamy się na zabieg do Czech, gdzie kosztuje on najtaniej. Tylko równowartość 2 tys. zł. Wtedy polski płatnik zwróci nam tylko tyle.
Po licznych naradach ministerstwa z płatnikiem obie strony nabrały nadziei, że dla polskich pacjentów zagraniczne leczenie nie będzie aż tak atrakcyjne, jak się na początku wydaje. Tyle że pacjenci mogą kalkulować inaczej.
Zdrowie nie ma ceny
Fundacja Watch Health Care prowadzi na swoich stronach barometr, wskazujący czas oczekiwania na poszczególne zabiegi i wizyty do lekarzy specjalistów. Jej pracownicy dzwonią do świadczeniodawców, po czym uśredniają czas oczekiwania. Ostatnio wydłużył się o dwa tygodnie. Ciągle się wydłuża. Odkąd zarobki Polaków stanęły, składki do funduszu też zatrzymały się na podobnym poziomie. Sytuacja finansowa NFZ jest zła. Kolejki do specjalistów i szpitali będą więc dłuższe.
Wielu chorym na cukrzycę robi się w gałce ocznej coś w rodzaju złogów. – Jak się ich szybko nie usunie, zaczną ślepnąć – twierdzi prezes Krzysztof Łanda, który jest także lekarzem. Tymczasem na zabieg witrektomii czeka się nawet do trzech lat. Wybór chorych nie polega więc na tym, czy chcą czekać czy nie. Jest o wiele bardziej dramatyczny: albo stracą wzrok, albo się zadłużą i skorzystają z możliwości leczenia za granicą.
Nie można także czekać w przypadku dzieci z rozszczepem podniebienia. Operować trzeba szybko, zanim wypadną im mleczne zęby i wyrosną następne. W podobnych przypadkach wyjściem awaryjnym także może być wyjazd. Zwłaszcza że po 25 października pojawia się możliwość odzyskania sporej części pieniędzy. I dopóki nowe prawo nie wprowadzi limitów, kurować się za granicą może każdy, bez dodatkowych skierowań i zgody NFZ.
Łanda jest pewien, że przedsiębiorcze osoby wyczują interes do zrobienia i lada moment pojawią się ogłoszenia z propozycją zbiorowych wyjazdów do Czech czy Niemiec. Na leczenie jaskry, zaćmy, wstawienie endoprotezy stawu biodrowego lub kolanowego. Czyli na zabiegi, na które w kraju czekać trzeba nawet kilka lat.
Sławomir Neumann obawia się zwłaszcza tego, co się będzie działo w rejonach przygranicznych. Wielomiesięczne kolejki do lekarzy specjalistów mogą zachęcić np. mieszkańców Zgorzelca do zapisania się na wizytę u specjalisty w Görlitz, drugiej części tego samego miasta. Na niemiecką stronę spaceruje się przecież piechotą. Z pewnością ucieszą się też mieszkańcy Świnoujścia. A co dopiero ci, którzy do specjalisty muszą dojechać do miasta. Teraz mają wybór – albo czekać, zanim można się będzie wybrać do Jeleniej Góry, albo szybciej pojechać do Niemiec, taka sama droga. W Czechach kolejki także są krótsze.
Mimo jesieni z okienka transferowego mogą także chcieć skorzystać ci, którym podobają się litewskie sanatoria. Do tej pory nasi jeździli do nich prywatnie, za pieniądze. Teraz można spróbować za darmo, udając się po powrocie do NFZ po zwrot kasy. O tym, żeby leczenie sanatoryjne wyjąć z koszyka świadczeń gwarantowanych, na razie mowy nie ma. – Na obcięcie koszyka nie ma klimatu – słyszę w MZ.
NFZ ogłosi bankructwo?
Dyrektywa transgraniczna, dzięki której mieliśmy być leczeni jak Europejczycy, może naszą publiczną służbę zdrowia zrujnować. Nie tylko dlatego, że za zamożniejszymi pacjentami, którzy zechcą leczyć się za miedzą, wypłynąć może z kasy NFZ dużo więcej pieniędzy niż zaplanowano. Także dlatego, że – po jej wprowadzeniu w życie – nie da się już zachować obecnych limitów na świadczenia.
Zacierają ręce zwłaszcza właściciele prywatnych lecznic, którzy do tej pory kontraktu z NFZ nie mieli w ogóle. – Jeśli pacjenci będą mogli leczyć się za granicą za państwowe pieniądze, to dlaczego nie mogą tego samego zabiegu zrobić w kraju? – pyta właściciel prywatnej kliniki. Byłaby to rażąca nierówność wobec prawa. Kolejny orzech do zgryzienia. Największe prywatne placówki liczą też na klientów zagranicznych. Gorzej z publicznymi, te boją się, że na dyrektywie raczej stracą.
Krzysztof Łanda także się cieszy: wreszcie politycy będą musieli coś zrobić. Wprowadzić współpłacenie, a może dobrowolne ubezpieczenia, bo NFZ tego niekontrolowanego wypływu pieniędzy nie wytrzyma. A przecież publiczny płatnik upadłości ogłosić nie może. Musi więc dostać od nas więcej pieniędzy, innego wyjścia nie ma.
Wszelkie badania, jakie wielokrotnie robiono, pokazują jednak, że większość Polaków dopłacać do leczenia nie chce. Nie, i koniec dyskusji. Żądamy utrzymania darmowej służby zdrowia. Ale leczeni chcemy być po europejsku.