Limit 500 m i inne poprawki Senatu trafiły do kosza. A przecież jeszcze niedawno także rząd proponował, by zatrzymać się na 500 m. To był przecież kompromis wypracowany nie tylko z Komisją Europejską, ale z firmami energetycznymi, ekspertami, członkami PAN, ekologami i wszystkimi rozsądnie myślącymi ludźmi.
Czytaj także: Ustawa wiatrakowa, czyli jak wszystko zmienić, by nic się nie zmieniło
Dla niezorientowanych: 500 m to miał być minimalny dystans, jaki miał dzielić nowo powstające elektrownie wiatrowe od najbliższych zabudowań mieszkalnych. Taka odległość dawała szansę na pozyskanie 22 GW energii z wiatru i była spełnieniem jednego z ważnych kamieni milowych koniecznych do uzyskania pieniędzy z KPO. Pieniędzy, które w sporej części miały posłużyć transformacji polskiej energetyki.
Cień nadziei na 500 m
No ale nie wiedzieć czemu PiS uwziął się na wiatraki, czego symbolem była nieszczęsna reguła 10h wprowadzona w 2016 r. i wymagająca, by instalacje wiatrowe nie powstawały bliżej zabudowań niż w promieniu wyznaczonym przez dziesięciokrotność wysokości turbiny. A to właściwie oznaczało zakaz budowy elektrowni wiatrowych na terenie Polski. Kiedy wreszcie przyszło otrzeźwienie i szansa na pieniądze z KPO, nawet premier Morawiecki zaczął ciepło mówić o energii odnawialnej, która może ograniczyć nasze zapotrzebowanie na paliwa kopalne. Mało tego: nawet górnicze związki zaapelowały, by pozwolić budować wiatraki, bo nie samym węglem żyje polska energetyka. Pojawił się cień nadziei, że regułę 10h uda się zastąpić limitem 500 m.
Czytaj także: Wojna PiS z wiatrakami trwa dalej
Ziobryści kontra wiatraki
Ale wówczas, jak diabeł z pudełka, wyskoczył poseł Janusz Kowalski, osobisty wróg wiatraków. Jego zdaniem nie tylko niszczą krajobraz, ale i destabilizują system energetyczny. Dlatego należy wiatrakom powiedzieć „nie”, a zieloną energię czerpać z biogazu, który jest dziś jego ulubionym paliwem. Jako wiceminister rolnictwa odpowiada bowiem za sektor agroenergetyki, a zwłaszcza za biogazownie. Dlatego Solidarna Polska odmówiła poparcia dla nowego limitu i zaczęły się targi. Ziobryści zaczęli licytację od 1,5 km, co w praktyce oznaczało regułę 10h, tylko wyrażoną w metrach. Potem były długie negocjacje, aż wreszcie narodził się słynny kompromis i poprawka wprowadzona do rządowego projektu za pomocą notatki spisanej na kolanie przez posła Suskiego: „zamienić 500 m na 700 m”. A co to za różnica? Ledwie 200 m, jest o co kruszyć kopie? – dziwią się posłowie PiS, słysząc apele o powrót do poprzedniego limitu. Okazuje się, że różnica jest wielka, bo z każdym dodanym metrem obszar dostępny dla energetyki wiatrowej maleje wykładniczo. Jeśli 500 m dawało szansę na 22 GW energii, to przy 700 m może powstać najwyżej 4 GW.
No ale wiadomo: dla obecnej władzy racje ekonomiczne w starciu z racjami politycznymi zawsze muszą przegrać. PiS nie ma zamiaru ryzykować kolejnej wojny z Solidarną Polską dla głupich 200 m. Zwłaszcza na kilka miesięcy przed wyborami. Bardziej boi się wiatru historii, niż przejmuje wiatrem mającym zapewnić Polakom tanią i czystą energię. Oby ten wiatr historii poruszył niebawem także elektrownie wiatrowe.
Czytaj też: Awantura o 10H. Czemu nie wracamy do budowy wiatraków?