JOANNA PODGÓRSKA: – Pisze pani, że na przestrzeni jednego pokolenia diametralnie zmieniła się wizja „dobrej matki”. Jak?
ELŻBIETA KOROLCZUK: – Gdy robiłam wywiady z matkami i córkami, to dla kobiet, które wychowywały swoje dzieci w latach 60., 70. czy nawet na początku 80., macierzyństwo było stosunkowo jasną rolą. Dziecko musiało być ogarnięte, czyli najedzone, przewinięte i czyste. Mówiło się już trochę o wsparciu emocjonalnym, ale w porównaniu z tym, czego wymaga się od matek dzisiaj – to było nic. Ich córki skarżyły się na zbyt duży dystans i brak ciepła; nie czuły się rozpieszczane. Nie było takiego zwyczaju. Dziś macierzyństwo stało się niesłychanie wymagającą rolą na każdym poziomie. Nie tylko trzeba dać dziecku wiele miłości, zadbać o jego rozwój intelektualny, nie zaniedbać żadnej szansy rozwojowej, dać poczucie społecznego zakotwiczenia. Matka ma być i opiekunką, i menedżerką, i psychologiem. To bardzo wyczerpujące. Matki, które próbują tłumaczyć swoim córkom, na czym polega macierzyństwo, czują się niepewnie. Ich wiedza zdezaktualizowała się na rzecz ekspertów, mediów, autorytetów. A córki czują się w tym wszystkim zagubione. Potencjalnie to bardzo konfliktowa sytuacja.
Pokolenie córek jest bardziej obciążone macierzyństwem?
Zdecydowanie. Nie tylko macierzyństwem, ale i pracą zawodową. Pracujemy więcej, wymaga się od nas większego zaangażowania. W klasie średniej dominuje zasada, że jak kochasz to, co robisz, to nigdy nie pracujesz. W praktyce oznacza to, że pracujesz cały czas. Dlatego niesłychanie silną emocją, której doświadczają współczesne matki, jest poczucie winy. Albo za mało pracuję, albo za mało jestem matką, a jeszcze powinnam być seksowną kochanką. Trudność w pogodzeniu tych ról, gdy na każdym polu wymagania są większe niż pokolenie wcześniej, powoduje, że część kobiet wycofuje się z pracy, a część z macierzyństwa. Dzisiejsze pokolenie 20-latek prawdopodobnie będzie pierwszym w historii, w którym jedna czwarta młodych kobiet nie będzie mieć w ogóle dzieci. Przestała już obowiązywać zasada, że trzeba być matką, aby spełnić się jako kobieta. Inna grupa z kolei, o której rozmawiamy w czasie dyskusji nad 500+, wycofuje się z rynku pracy, bo ma poczucie, że nie jest w stanie pogodzić tych ról i woli skupić się na jednej.
Cierpiętnicze macierzyństwo kojarzy się raczej ze starszym pokoleniem.
Dlatego, że młodszemu nie potrafi o tym opowiedzieć. Stąd ogromna popularność blogów czy książek, w których kobiety opowiadają o trudnych doświadczeniach, o koszmarze macierzyństwa, bo inne mogą się z nimi identyfikować. Poczuć – nie tylko ja nie jestem idealną matką, nie tylko ja wściekam się na swoje dziecko, mam ochotę wstawić je do lodówki i wrócić za pół roku. Dla pokoleń matek i córek macierzyństwo jest trochę polem minowym, mają inne wzory, muszą ze sobą negocjować. Córki nie chcą czerpać z wiedzy matek; matki czują się tym zranione.
A jak wygląda międzypokoleniowy przekaz kobiecości?
W moich badaniach pojawiły się właściwie trzy generacje. Nie rozmawiałam z pokoleniem babek, ale często pojawiały się jako punkt odniesienia. W Polsce każde z tych trzech pokoleń przechodziło ogromną zmianę. Babki, które wchodziły w dorosłość w czasie wojny i w okresie wczesnopowojennym, wychowywały się w bardzo tradycyjnej wizji kobiecości i „czystości” seksualnej. Moja babcia, która mieszkała na wsi, sytuację, w której ktoś zobaczył jej kolano, uznawała za niebezpieczną, bo mógł ktoś pomyśleć, że jest „łatwa”, nie mogła więc zrozumieć, jak łyżwiarki w telewizji mogą występować w tak skąpych strojach. Zasady dotyczące „szanowania się”, ale też zależności od mężczyzny były bardzo sztywne. Po wojnie sytuacja zmieniła się radykalnie. Kobiety musiały iść do pracy, mogły uzyskać pewien poziom niezależności finansowej i swobody. Tyle że relacje z mężczyznami w związkach pozostały niezmienne – wyrosło pokolenie, które pracowało na dwie zmiany: w pracy i w domu. Kobiety już zaistniały w sferze publicznej, czasem nawet robiły kariery zawodowe, choć nie takie jak mężczyźni, co wynikało ze specyficznej wizji równouprawnienia w okresie PRL. Ale w domu zostało, jak było. Nadal to kobiety odpowiadały za wychowanie dzieci, aprowizację, gotowanie. Przy czym miały większe niż kiedyś wsparcie państwa; pojawiły się żłobki, przedszkola, stołówki przyzakładowe. Jakoś udawało się łączyć role, za cenę przemęczenia i niedocenienia. Przy czym kobiety stosowały różne strategie. Niektóre moje rozmówczynie mówiły, że zdecydowały się tylko na jedno dziecko, bo z dwójką byłoby zbyt trudno. Wiele z nich mocno inwestowało w córki i mobilizowało je do edukacji i niezależności finansowej.
Pokolenie córek, czyli kobiety w wieku 30+, w moim badaniu to pokolenie transformacji, które wychowało się w przekonaniu, że kobiety mogą wszystko. Często to osoby, które – tak jak w moim przypadku – dokonały skoku klasowego. Moja babcia była chłopką, mama przeniosła się do miasta i pracowała w sklepie, a ja jako pierwsza w rodzinie miałam szansę na wykształcenie. I to matki bywały motorem tej mobilności klasowej córek.
Koniec fali? Koniec reprodukowania patriarchalnych wzorców kobiecości?
Nie do końca, bo matki – poza naciskiem na niezależność i sukces zawodowy – pielęgnowały wizję kobiecości, w której najważniejsze jest ostatecznie małżeństwo, macierzyństwo i dom, który trzeba ogarnąć. Z jednej strony przekonują swe córki: musisz zdobyć wykształcenie, dobrą pracę, być niezależna finansowo od mężczyzny, a z drugiej: twoje szczęście zależy od tego, czy będziesz matką i żoną. To bardzo niespójny przekaz.
Jak córki sobie z nim radzą?
Różnie. Młodsze kobiety są lepiej niż matki przygotowane, by negocjować role ze swoimi partnerami, bo dużo się o tym mówi w mediach, w ruchu kobiecym. Matka namawia córkę, by była „szyją, która kręci głową”, a ona mówi „nie, nie chcę udawać przed swoim facetem, że to on podejmuje decyzje i jest domowym królem”. Inne młode Polki, jak mówiłam, wycofują się z macierzyństwa, co u ich matek wywołuje poczucie winy: co zrobiłam źle, że nie chcesz mieć dzieci? Chociaż długo przestrzegały córki przed zbyt wczesną ciążą, która przekreśli ich życiowe szanse, są przekonane, że kobieta powinna urodzić dziecko.
Wyróżniłam dwa rodzaje relacji między matkami i córkami. Jedną można określić jako „splątaną”, gdzie jest duża bliskość, ale też duże napięcie, potrzeba kontroli, wycofywanie miłości czy wsparcia, gdy córka nie realizuje określonego scenariusza. To sytuacja, w której matki, zamiast podążać za zmieniającym się stylem życia córek, chcą je utrzymać pod kontrolą w przekonaniu, że w ten sposób zapewnią im dobre życie. Druga relacja to model „powiązany”, w którym matki są otwarte na to, że ich córki mogą żyć inaczej. Wręcz uczą się od swoich córek, widzą, że córki pewne rzeczy robią lepiej, i są z nich dumne. Nie odbierają tego jak zagrożenie.
Emancypują się pod wpływem córek?
Jedna z moich rozmówczyń dostała od córki w prezencie film „Thelma i Luiza”, który ogląda raz do roku, by przypominać sobie, że inne drogi są możliwe. Córki mają większą świadomość, jakie są skutki ulegania patriarchalnej wizji, nie zgadzają się już tak łatwo na przemoc, na wykorzystywanie kobiety jako opiekunki, kucharki i sprzątaczki. Przekonują matki, że nie muszą tego robić; że powinny zadbać o siebie. Młode kobiety są też znacznie mniej związane z Kościołem – wciąż mają dla nich znaczenie rytuały, ale nie słuchają księdza, który mówi: kobieto, nieś swój krzyż!
Czy możemy już pożegnać matkę Polkę?
Jako główny punkt odniesienia już się nie liczy. Młode pokolenie kobiet ją pożegnało.
Matka Polka była matką syna, dorastającego w martyrologicznej otoczce. Na opisanie relacji matka–córka brakuje języka. Nie mamy odpowiednika słowa daughterhood. „Córectwo” czy „córkostwo” brzmią dziwnie. Skąd ten brak?
Tak działa patriarchat. Relacje między kobietami nie są ważne. O spotkaniach kobiet mówi się, że plotkują, pleplają, gdaczą. Wiąże się to z wyobrażeniem, że to, co robią kobiety, gdy są same, jest nieistotne. To sfera prywatna, która nie przekłada się na politykę, kwestie społeczne czy kulturę. W tym kontekście to, co robią feministki, ale też np. współczesne artystki, to ważny komunikat: matki i córki mają swoje miejsce w kulturze, w sferze symbolicznej. Są bardzo istotne nie tylko dlatego, że stanowią część procesu społecznej reprodukcji, ale dlatego, że emocje i relacje kobiet są ważne same w sobie. I to jest rewolucyjne.
Opisuje pani reakcje na pracę Moniki Mamzety, przedstawiającą zdjęcie pępka okolonego podpisem: Blizna po matce. Zdumiewająca skala agresji, do oskarżeń o satanizm włącznie. Jakie tabu zostało tu dotknięte?
Po pierwsze, wizja kobiety jako stworzycielki życia, to w połączeniu z kobiecą cielesnością, oburzające, zwłaszcza dla katolickich publicystów. To kobieta poprzez ciało stwarza życie, a nie duch unoszący się nad wodami poprzez słowo – rewolucja! W naszej kulturze chrześcijańskiej głównym punktem odniesienia jest Matka Boska, w Bożym Narodzeniu to nie poród, lecz syn jest w centrum uwagi. Maria jest tłem, które tuli i lula. Sugestia, że Bóg został stworzony przez ciało kobiety, była dla katolickich fundamentalistów nie do zniesienia; nie poprzez abstrakcyjną decyzję Boga Ojca z brodą, ale przez realne ciało kobiety.
Z pani badań wynika, że to właśnie poród jest w centrum przekazu o cielesności, jakie pokolenie matek daje córkom. Rozmowy o seksualności to nadal tabu. Jedyna opowieść o kobiecym ciele to historie grozy z porodówek.
Bo brakuje języka, w którym kobiety mogłyby pozytywnie mówić o swoim ciele. Pojawiła się „wagina” jako słowo, które brzmi poważnie, ale nie technicznie czy wulgarnie, ale niewiele więcej. Kobiety z pokolenia matek mają ogromny problem, żeby otworzyć się w tej sferze i rozmawiać ze swoimi córkami o przyjemności seksualnej, o radości, którą daje ciało. Przekaz brzmi: nie zachodź w ciążę, póki nie skończysz studiów, kontroluj się, uważaj na niebezpieczeństwa. W efekcie jedyną prawdziwie osobistą opowieścią jest ta o ciele w porodzie – ciele narażonym na zranienie, udręczonym, traktowanym przedmiotowo przez personel. Ta wizja z nami zostaje. Gdy pada pytanie, dlaczego Polki tak często decydują się na cesarskie cięcie, to może właśnie tu należy szukać odpowiedzi. Chcą uniknąć cierpienia, ale i braku kontroli, który jest odczłowieczający i trudny do zniesienia.
Ale też pisze pani, że popkultura zniosła dualizm między seksualną kobietą i aseksualną matką; „useksualniła” matki.
Cieszę się, że popkultura przełamuje tabu, jednak często robi to w sposób pokraczny, a jej celem jest konsumpcja, a nie wyzwolenie. Nagie zdjęcie ciężarnej Demi Moore sprzed lat było przełomowym komunikatem. Dziś na ciężarnych matkach celebrytkach spoczywa krytyczne spojrzenie – ma być nadal szczupła, piękna i wygładzona.
Tylko jakąś piłkę połknęła…
Komunikat brzmi: nie wolno ci się zapuścić. Parę dni po porodzie masz być w świetnej formie, jak Ania Lewandowska. Dla wielu kobiet to kolejne narzędzie opresji. Ciało znów nie jest źródłem pozytywnych doznań, ale czymś, co trzeba stale kontrolować i trzymać w ryzach. Matki celebrytki, które pokazują się na łamach kolorowej prasy ze swoimi dorosłymi córkami, powinny wyglądać jak ich starsze siostry. Córka wyznacza standardy urody, którym matka ma sprostać, ale broń Boże nie powinna z nią rywalizować, bo podpadnie pod archetyp Złej Królowej, która nie chce oddać władzy Królewnie Śnieżce. To znów kompletnie niespójny przekaz: skoro matki mają być równie atrakcyjne jak córki, to znaczy, że w gruncie rzeczy będą rywalizować o tych samych mężczyzn, ale tego im nie wolno; masz być matką, wyglądać jak córka, ale nie zachowywać się jak córka, tylko jak matka. Pod tym względem popkultura jest wyjątkowo parszywa. Obiecuje wyzwolenie, a wyprowadza na manowce.
Jak rozumieć pojęcie „matkofobii”?
To przede wszystkim niechęć córki przed byciem taką jak własna matka. Kultura, w której żyjemy, kładzie ogromny nacisk na indywidualizm. W tej wizji trzeba stworzyć siebie od nowa jako osobę, jednostkę, kobietę. Matkofobia ma również wymiar klasowy. Młode kobiety awansują i całkowicie odrzucają styl życia matek: ich sposób mówienia, ubierania się, urządzania domu. Tu nakładają się dwie relacje: matka–córka i osób z dwóch różnych klas społecznych.
A czy to nie jest też lęk przed płynącym od matek przekazem: poświęciłam ci wszystko, masz u mnie dług?
Tak, to jest także lęk przed emocjonalnym obciążeniem, żeby nie powiedzieć szantażem. Jednym z najtrudniejszych elementów tej relacji jest poczucie zobowiązania. To tak jak zaproszenie na obiad, za który gospodarz każe na końcu zapłacić. Często jedynym sposobem negocjowania swojej pozycji przez matki jest wpędzanie w poczucie winy. I córki dają się w nią wpędzić, ale z drugiej strony mają poczucie, że one przecież swoich matek o to bezbrzeżne poświęcenie nie prosiły. To pułapka macierzyństwa w Polsce. Na poziomie symbolicznym wynosimy je na piedestał, każdy kolejny rząd, a zwłaszcza obecny, hołubi matki, ale gdy przychodzi do realiów, to matki są po prostu okropnie upieprzone i nikt im za to nie dziękuje.
Z pani badań płynie dość zaskakująca konstatacja, że moment opuszczenia domu przez córkę jest przez nią postrzegany jako bardzo trudny dla matki, a matki wyznają, że odczuwają wtedy zawstydzającą ulgę.
W naszej kulturze mówi się o syndromie opuszczonego gniazda, który ma powodować, że po wyjściu dzieci z domu matki siedzą, obgryzają paznokcie i popadają w depresję, podczas gdy nie mówi się o tym, że wykonywanie macierzyńskiej roli wobec dorosłych córek jest bardzo obciążające. Jedna z matek, z którymi rozmawiałam, mówiła: dlaczego mam ją cały czas prosić, żeby po sobie posprzątała, zmyła naczynia i jeszcze negocjować między nią a ojcem? Czas, w którym córki funkcjonują w domu na prawach dorosłego, ale z dziecinnymi obowiązkami, często dla matek oznacza moment, gdy zaczynają czuć, że już chciałyby być po prostu wolne.
Córki po wyprowadzce nadal traktują dom rodzinny jako miejsce, gdzie jest się u siebie. Matki, odwiedzając córki, raczej zapowiadają się z wizytą. Czy te dwa pokolenia inaczej rozumieją przestrzeń prywatną?
Na pewno. Kiedyś córki wyprowadzały się z domu, bo brały ślub i zakładały rodzinę. Mieszkanie na kocią łapę w pewnych środowiskach po prostu nie wchodziło w rachubę. Teraz wyprowadzka to czas wczesnej dorosłości, gdy nie zakłada się jeszcze własnej rodziny. Córki chcą mieć swoją prywatną przestrzeń, do której rodzice nie mają tak łatwego dostępu, ale jednocześnie nadal czują się częścią rodziny pochodzenia. Młodzi dorośli już funkcjonują osobno, ale nie do końca. W sferze emocjonalnej są nadal połączeni z rodzinnym domem. Wynika to też z tego, że nadal traktujemy matki usługowo. Gdy pojawią się dzieci, oczekujemy, że matki będą przy wnukach pomagać, nie widząc tego, jak dużym jest to dla nich obciążeniem. Ale nakaz opieki nad najbliższymi ciągle postrzegany jest przez nie jako istota kobiecości i odmowa pomocy bywa niewyobrażalna.
To polska specyfika?
W Szwecji, gdzie teraz pracuję, młodzi ludzie wyprowadzają się z domu i usamodzielniają o wiele wcześniej. Oczywiście wynika to także z sytuacji mieszkaniowej. Ale oczekiwanie, że matki będą nadal pełnić funkcje usługowe, to powidoki po matce Polce, która ma zadbać, otoczyć opieką i podać ciepły obiadek. Niby nie chcemy tego obiadku, ale jak go nie ma, czujemy się emocjonalnie opuszczeni. To część długotrwałego dziedzictwa.
A czy Czarny Protest mógł wpłynąć na relacje międzypokoleniowe Polek? Na ulice wyszły wtedy, równie wściekłe, babki, matki, córki i wnuczki. Tę więź czuło się w powietrzu. Czy to może sprawić, że te relacje staną się bardziej dojrzałe?
Myślę, że tak. Zmiany w sferze politycznej wpływają na nasze relacje prywatne. To był moment, gdy starsze pokolenia kobiet po raz pierwszy wyszły na ulice, bo miały poczucie, że zostały przez państwo oszukane. Mówiono o demokracji, o prawach kobiet, a tu ktoś próbuje ich córki czy wnuczki zmusić do rodzenia za wszelką cenę. I nie chodziło tylko o aborcję, ale o prawo do godności, szanowania decyzji i potrzeb kobiet. Kobiety dziś nie godzą się na to, by paru fundamentalistów decydowało, jak wygląda służba zdrowia w Polsce. One zresztą już teraz mają za sobą wiele okrutnych i upokarzających sytuacji związanych z porodami czy opieką ginekologiczną. Nie chcą tego dla swoich wnuczek i córek. To był moment połączenia pokoleń i bardzo silnej więzi, nie tylko emocjonalnej, ale i politycznej.
Ale ten medal ma drugą stronę. Wiele kobiet w Polsce starzejąc się, popada w społeczną alienację, a ta sprzyja fundamentalizmowi: zaczynają słuchać Radia Maryja, angażują się w działalność kościelną. Ich córki po wizycie w domu mówią: ledwo to przetrwałam. Nie są w stanie już rozmawiać ze swoimi matkami, bo żyją w zupełnie osobnym świecie. To pęknięcie, polaryzacja, o której dziś tyle się mówi, wpływa także na rodziny i relacje między pokoleniami kobiet.
ROZMAWIAŁA JOANNA PODGÓRSKA
***
Dr Elżbieta Korolczuk jest socjolożką, pracuje na Uniwersytecie Södertörn w Sztokholmie i Uniwersytecie Warszawskim. Bada rodzicielstwo, ruchy społeczne i płeć. Z Renatą E. Hryciuk wydała „Pożegnanie z Matką Polką? Dyskursy, praktyki i reprezentacje macierzyństwa we współczesnej Polsce” oraz „Niebezpieczne związki. Macierzyństwo, ojcostwo i polityka”. Dr Korolczuk jest też działaczką społeczną i komentatorką.