Cieszę się, ale siedzę jak na szpilkach – przyznaje Renata, matka trzecioklasistki z małej miejscowości na Śląsku. Jej córka wróciła od poniedziałku do nauki w szkole razem z milionem innych najmłodszych uczniów i uczennic. Zdaniem Renaty pora była najwyższa – nie dawała już rady upilnować Marysi uczestniczącej w lekcjach online przez telefon komórkowy. Dziewięciolatka włączała sobie telewizję w trakcie zajęć, nie ogarniała prac domowych. Z drugiej strony jesienią, gdy jeszcze szkoły działały stacjonarnie, Renata dwa razy „przerabiała” kwarantannę z powodu zakażenia w podstawówce. Musiała zamykać sklep, który prowadzi przy domu, poniosła straty. Nauczycielka religii, która była jedną z zakażonych, do dziś nie wróciła do pełnego zdrowia i pracy.
Czytaj też: Powrót do szkół na zasadach jak z Monty Pythona
Żonglowanie zastępstwami
W wielu szkołach, podobnie jak w podstawówce Marysi, powrót do stacjonarnej pracy był związany z nerwowym poszukiwaniem zastępstw za pracowników, którzy musieli udać się na kwarantannę po pozytywnym wyniku testu przesiewowego na covid.
– Te 2,6 tys. osób, wbrew narracji Ministerstwa Edukacji i Nauki, to wcale nie tak mało. Osobnym wyzwaniem jest organizacja w sytuacji, gdy część nauczycieli (angliści, wuefiści czy psycholożki) wróciła do pracy stacjonarnej w klasach I–III, a jednocześnie wciąż ma zajęcia zdalne z klasami IV–VIII – zauważa Magdalena Kaszulanis, rzeczniczka Związku Nauczycielstwa Polskiego. Jak dodaje, z sygnałów płynących z kraju wynika, że zaleconych przez MEiN „baniek” niemal nigdzie nie udaje się realizować: – Uczniowie muszą korzystać ze wspólnych korytarzy, świetlic, stołówek, dojeżdżać w wymieszanych grupach.