AIDS: czy to nadal wstydliwa choroba i wyrok? „Wciąż się boimy, że ktoś krzywo spojrzy”
MATEUSZ WITCZAK: Kiedy po raz pierwszy zrobiłeś test na HIV?
BARTOSZ ŻURAWIECKI: Pod koniec lat 80., gdy zacząłem życie erotyczne. Wtedy wiązało się to z licznymi nieprzyjemnościami, bo raz, że pielęgniarka mogła krzywo spojrzeć, i dwa, że istniało ryzyko dekonspiracji – przecież o takich „głupotach” jak ochrona danych osobowych zupełnie nie myślano. Poszedłem na ogólne badania krwi, ale w formularzu odhaczyłem, że chcę się też sprawdzić pod kątem HIV. Jak „przemyciłem” ten test, to trochę stracił ze swojej mrocznej siły.
Dziś w każdym większym mieście można pójść do punktu konsultacyjno-diagnostycznego, gdzie wykonuje się go anonimowo, bez skierowania i szybko (w 15 minut). Jak wyglądało to wówczas?
Siermiężnie. Testów albo nie sprowadzano, albo stanowiły towar luksusowy. Relacja między pracownikiem ochrony zdrowia a pacjentem była zaś – i wciąż gdzieniegdzie jest – folwarczna. Liczyłem się z tym, że lekarz potraktuje mnie jak „zboczeńca” albo „dewianta” i moralizatorsko pouczy. W takiej atmosferze nie chciano się testować. Jeden z bohaterów mojej książki wspomina, że na badanie wyjechał do Paryża, byle tylko nie stykać się z polskimi realiami. Między innymi dlatego rozmiary epidemii HIV/AIDS nie są u nas do końca znane.
Czemu wykonałeś test? W połowie lat 80. Marek Kasz ogłosił przecież (na łamach „Kultury”), że ojczyzna jest „moralnie w zasadzie czysta”, a „Wprost” opublikował artykuł o znamiennym tytule: „To tylko AIDS”.
W ZSRR negowano samo istnienie homoseksualistów, ale akurat w Polsce przyznawano, że geje istnieją. W IPN zachowały się akta, nadal bardzo zabawne, z tropienia przez siły porządkowe hippisów i „elgiebetów”. W najlepszym razie gejostwo łączono wtedy z wysublimowaniem – powszechnie było przecież wiadomo, że gejem jest poeta Jarosław Iwaszkiewicz czy pisarz Jerzy Andrzejewski. Ich orientację usprawiedliwiano tym, że to artyści, którzy żyją przecież trochę inaczej niż przeciętni ludzie... Na ogół traktowano nas jednak jak społeczny margines, który snuje się po parkach i szaletach, a AIDS lekceważono. Kto niby miał się nim zarazić? Te „pedały”, które się bawią po krzakach?
Dziennikarze pisali o wirusie HIV w tonie prześmiewczo-lekceważącym, no bo co to za apokalipsa, skoro w Polsce nie stwierdzono żadnych przypadków? Lepiej zajmijmy się „prawdziwymi” chorobami! Ale w końcu AIDS przyszedł, a w okolicach przełomu ustrojowego problem stał się nabrzmiały.
Mimo to „Przegląd Tygodniowy” diagnozował – już w 1994 r., niemal dekadę od pierwszego potwierdzonego zakażenia wirusem – „W Polsce AIDS nie jest groźny jak gdzie indziej, to fraszka w porównaniu np. z Ameryką”.
W tym samym roku AIDS stało się w Stanach najczęstszą przyczyną śmierci mężczyzn między 25. a 44. rokiem życia. Natomiast nad Wisłą wciąż było trochę dalekie, choć przecież byliśmy już po gwałtownych społecznych protestach przeciwko otwieraniu domów dla zakażonych. Kłócono się też o prezerwatywy, które gromko potępiał Kościół.
Jan Paweł II zakazywał prezerwatyw
Na ile winnym dostępności – a może raczej niedostępności – antykoncepcji był Jan Paweł II? W nowej książce „Nie nasz papież” Mirosław Wlekły pisze, że choć w Afryce był hołubiony, jego sprzeciw wobec stosowania prezerwatyw przyczynił się do śmierci 15 mln ludzi. Z drugiej strony Władysław Kosiniak-Kamysz rozpływał się – po emisji przez TVN24 dokumentu „Franciszkańska 3” – nad podaniem przez Wojtyłę ręki choremu na AIDS.
To był pusty gest. Jan Paweł II bardzo wyraźnie zabraniał – choćby w encyklice „Veritatis Splendor” – używania prezerwatyw, które uważał za „niegodne” człowieka. Szczególnie w Afryce jego słowa przyczyniły się do gwałtownego rozwoju epidemii, ale również u nas część katolików zakaziła się, bo zawierzyła papieżowi. Inna rzecz, że w PRL antykoncepcja nie była tematem światopoglądowym. Stała się nim dopiero po zmianie ustroju, gdy Kościół zaczął wpływać na politykę, a do Sejmu i Senatu weszli ludzie z nim powiązani. Skutecznie umocnili wizerunek AIDS jako „wstydliwej” choroby.
Przykładem Stanisław Niesiołowski i Jan Łopuszański ze Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego. We „Wprost” tak komentowali aktywność Marka Kotańskiego, twórcy Monaru: „ilekroć pan Kotański rozpoczyna akcję pomocy chorym na AIDS, tylekroć staje się to początkiem społecznej awantury”. Pierwszy z panów uzupełnił jeszcze w „Trybunie” (skądinąd lewicowej), że ofiarami AIDS padają „przede wszystkim zboczeńcy i narkomani”, którzy „sami są sobie winni”.
Niesiołowski w ogóle był strasznym gejożercą. Jak pół roku temu przeczytałem wywiad w „Gazecie Wyborczej”, w którym nawoływał do burzenia pomników Jana Pawła II, ponieważ krył pedofilów, pomyślałem, że piekło zamarzło.
Lepiej późno niż wcale.
Jednak lepiej wcześniej niż później. Niesiołowski jechał po nas najgorszą mową nienawiści – że zboczeńcy, że roznoszą AIDS, że na paradach „obśliniają się mężczyźni przebrani za kobiety”, a w ogóle to najlepiej, żeby gejów w Polsce nie było. Łopuszański mu sekundował, podobnie jak Marek Jurek. Politycy związani z ZChN wprowadzili do mainstreamu homofobię, a „przy okazji” napiętnowali AIDS jako dowód na degrengoladę i rozpustę środowisk homoseksualnych.
Kierował nimi idealizm czy cynizm?
Niesiołowski jest z wykształcenia biologiem, ale zaślepienie kościelno-ideologiczne przysłoniło mu ogląd sytuacji. Podobnie było z Kazimierzem Kaperą, który w 1991 r. został wiceministrem zdrowia w rządzie Bieleckiego. Niby lekarz, a palnął głupstwo, nazywając homoseksualistów „zboczeńcami roznoszącymi AIDS” (za co został odwołany – red.). Oni wszyscy są odpowiedzialni za nienawiść, jakiej osoby LGBT+ doświadczały i nadal doświadczają.
Jak naprawdę było z akcją „Hiacynt”
Czytając twój reportaż, nie zaskoczyła mnie wcale agresja pawicy, ale uległość naszego środowiska. W „Przeglądzie Tygodniowym” homoseksualny Marek nie dziwił się „ani agresji, ani obrzydzeniu, z jakim do chorych na AIDS odnoszą się inni”.
AIDS początkowo wiązano ze środowiskiem homoseksualnych mężczyzn, w Stanach nazywało się go wręcz „gejowskim rakiem”, a nieco później GRID: zespołem niedoboru odporności gejów. Ten (nieprawdziwy) stereotyp dotarł także do Polski, a wstyd zakorzenił się w naszej społeczności głęboko. Pod koniec lat 80. znalazła się grupka aktywistów, którzy zaczęli działać pod własnymi nazwiskami. Ich emancypacyjny potencjał był niewielki, bo była to – ano właśnie – grupka. Nie było komu robić rewolucji.
Funkcjonował „typowo polski” model: zakażeni albo milczeli, albo nie pokazywali twarzy, a jeśli już zabierali głos, to przepraszali, że jeszcze żyją. W ich imieniu wypowiadali się guru, jak Kotański albo ks. Arkadiusz Nowak, osoby niezakażone, a przez to dysponujące „moralnym prawem”, by działać w imieniu maluczkich. Kiedy na przełomie wieków ukazywały się rzeczowe publikacje na temat AIDS, nadal wypowiadali się w nich głównie socjologowie, seksuolodzy i księża.
Niektórzy przedstawiciele tej ostatniej grupy mieli wiedzę na temat HIV – Frédéric Martel, autor „Sodomy”, twierdzi przecież, że większość najwyższych hierarchów w otoczeniu Jana Pawła II była homoseksualna. Czemu więc Kościół, zamiast edukować lub milczeć, nakręcał histerię?
Bo opiera swoją działalność na hipokryzji. W dodatku po upadku żelaznej kurtyny sprzyjał mu polityczny klimat; przecież na początku III RP nie dało się pisnąć krytycznego słowa na temat księży, nie narażając się bez mała na lincz. Kler przetrwał dziejowe burze, mało tego, wyszedł z PRL namaszczony na strażnika najwyższych wartości.
Krytyczna analiza poczynań Kościoła wciąż w Polsce raczkuje, w pedofilię ks. Jankowskiego opinia publiczna nie mogła uwierzyć przez lata, choć nieoficjalnie wiedzieli o niej wszyscy. Tyle że nikt nie pisnął słowa. Duchowni byli poza zasięgiem jakiejkolwiek świeckiej jurysdykcji.
Na ile stan wojenny zahamował u nas rozwój epidemii?
Jaruzelski zamknął granice 13 grudnia 1981 r., raptem kilka miesięcy wcześniej USA na poważnie zaczęły przyglądać się AIDS. W kraju nikt nie miał wtedy głowy, żeby myśleć o jakiejś tam chorobie z Ameryki – o której zresztą długo w Polsce nie wiedziano, bo była blokada informacyjna, a Wolna Europa specjalnie się tematowi nie przyglądała. Zaczęto o niej szeroko pisać dopiero w 1983, gdy władzy udało się (względnie) spacyfikować „Solidarność” i odzyskać kontrolę nad państwem. Nawet jednak po zawieszeniu stanu wojennego nie łatwo było z PRL wyjechać: najpierw trzeba było uzyskać paszport, a potem wizę. W efekcie epidemia trochę nas ominęła, pierwszy przypadek HIV zanotowaliśmy oficjalnie dopiero w 1985 r.
Czyli w roku rozpoczęcia akcji „Hiacynt”, którą milicja motywowała właśnie profilaktyką tej – rzekomo nieistniejącej – epidemii.
Podstawową motywacją władzy była jednak chęć wzięcia pod pantofel homoseksualistów. Natomiast pamiętajmy, że PRL nie był specjalnie udaną dyktaturą. W wielu miejscach „Hiacynt” przypominał nie książki Orwella, ale filmy Barei – na prowincji oficjalnie nie było homoseksualistów, więc funkcjonariusze wklepywali w raport byle co albo szli do szkoły podstawowej, gdzie zamiast „pederastów” spisywali wąchacza kleju.
Rządzi przekonanie, że zakażenie to koniec świata
Dwa lata później Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej wzięło pod lupę podróżników. Na mocy rozporządzenia „w sprawie zasad przeprowadzania badań określonych grup ludności w celu wykrycia osób podejrzanych o zakażenie AIDS” obowiązkowym testom objęto cudzoziemców oraz osoby powracające z zagranicy. Skuteczna strategia?
Raczej przykład bezradności państwa. Placówki ochrony zdrowia nie były przystosowane do masowego testowania. Gorączkowo szukano metod, którymi można by ustalić jej rozmiar i ją kontrolować. Tyle że – jak to w PRL – wszystko rozbiło się o nieudolność, logistyczny bezwład i brak narzędzi. Nie pomogło, że władze przyjęły dyskryminujący klucz. No bo dlaczego testowano tylko powracających z zagranicy? Czemu jako potencjalnych nosicieli wskazano imigrantów?
Był to czas, gdy autorytarny system opuszczał gardę: trwała pierestrojka, wypuszczono z więzień działaczy „Solidarności”, Pomarańczowa Alternatywa organizowała pierwsze duże happeningi. Państwo nie miało siły wziąć obywateli za karki i kazać im się testować. Na dokładkę obywatele nie mieli na żadne „testowanie” ochoty. Jedynym skutkiem tego rozporządzenia były takie historie jak ze Szczecina, gdzie jako „hivowców” napiętnowano zagranicznych studentów.
Tamtejszy uniwersytet wprowadził obowiązkowe badania, gdy nosiciel rodem z Nigerii oświadczył, że sypiał z przynajmniej 16 studentkami. Natomiast pierwszą polską ofiarę AIDS – piszesz – „wniósł do szpitala w Gliwicach przyjaciel, Murzyn”. Choroba posłużyła za oręż dla rasistów?
Absolutnie. Nie mieliśmy w kraju za wielu ludzi o niebiałym kolorze skóry, zjeżdżali do nas głównie studenci z krajów, jak to się kiedyś mówiło, Trzeciego Świata (a więc gorszego, biedniejszego). AIDS stało się katalizatorem uprzedzeń, usprawiedliwieniem pogardy wobec mniejszości rasowych. Efektem były pobicia czarnoskórych przez „zdrową, polską młodzież”.
W 1987 r. USA dopuszczają do użytku AZT (azydotymidynę), która dała zakażonym szansę na dłuższe przeżycie. Swój reportaż kończysz w 1995, w przededniu upowszechnienia HAART, stosowanej do dziś terapii antyretrowirusowej. Jak wyglądała dostępność leków, gdy wchodziłeś w dorosłość?
W latach 80. nie były dostępne, a jeśli już, to za zaporową cenę. Jak się zaraziłeś, to koniec, zostało ci parę lat życia. Ewentualnie mogłeś liczyć na aktywistki w rodzaju Janiny Ludawskiej, która przywoziła ze Szwecji „dary” w rodzaju AZT. Inna rzecz, że azydotymidyna okazała się mało skuteczna i powodowała nieprzyjemne skutki uboczne.
Gdy w Polsce wprowadzono gospodarkę rynkową, sytuacja błyskawicznie zaczęła się normalizować. Upowszechnienie, również nad Wisłą, terapii HAART sprawiło, że wyrok śmierci, jakim była diagnoza HIV, zmienił się w przewlekłą chorobę. Ciągle natomiast panuje przekonanie, że zakażenie to koniec świata. Nadal badamy się za rzadko. Często nie wiemy, że jesteśmy zakażeni. Wciąż boimy się, „że ktoś się dowie”, „że ktoś krzywo spojrzy”, a wiedza, że test można zrobić szybko i anonimowo, nie jest powszechna. Tymczasem diagnoza może uchronić i nas, i naszych bliskich.
Od 2015 r. Światowa Organizacja Zdrowia rekomenduje stosowanie PrePu, czyli profilaktyki przedekspozycyjnej, która – właściwie stosowana – niemal eliminuje ryzyko zakażenia się wirusem. To dobre rozwiązanie?
Jest też PeP, czyli profilaktyka poekspozycjna. Jeśli miałeś ryzykowne zachowanie seksualne, masz 48 godzin, by z niej skorzystać. Co do PrePu nie mam jednoznacznej opinii. Po pierwsze, jest drogi. Po drugie, spotkałem się z negatywnymi opiniami części lekarzy, którzy podkreślają, że nie znamy skutków ubocznych (a każdy lek jakieś skutki uboczne ma).
Znam inny kontrargument. Dzięki PReP-om spada liczba zakażeń HIV, ale ponieważ osoby go przyjmujące nie stosują antykoncepcji, rośnie wykrywalność chlamydii, kiły, HPV i WZW.
PreP nie rozwiąże wszystkich problemów. Najlepszą profilaktyką chorób wenerycznych pozostaje stara, sprawdzona metoda, czyli stosowanie prezerwatyw.