MARTA MAZUŚ: Śmierć w pierwszym odruchu kojarzy się większości ludzi z cierpieniem, smutkiem, bólem. Ale w twoim filmie dokumentalnym, w którym bohaterami są terminalnie chorzy pacjenci Puckiego Hospicjum, widzimy, że tuż przed śmiercią można być również szczęśliwym.
ALEKSANDRA KUTZ: Tak. Bo życie toczy się jednak przed śmiercią. Śmierć w moim filmie potraktowałam zatem przewrotnie – jako pretekst do zastanowienia się nad tym, co możemy jeszcze zrobić, dopóki żyjemy. Jest to więc film o życiu, a nie o śmierci. O tym, że warto zająć się tym, co dla nas ważne, zanim nadejdzie ten ostatni moment. I aby to pokazać, wybrałam takich właśnie bohaterów, którzy doświadczywszy sytuacji granicznych, mają prawo nam o życiu powiedzieć coś więcej.
Jak trafiłaś do Puckiego Hospicjum?
Najpierw trafił tam mój przyjaciel, Jacek Szymczak, który chorował na rozległy nowotwór z przerzutami i potrzebował opieki paliatywnej. Moja przyjaciółka zawiozła go do tego hospicjum, które otoczyło go niebywałą opieką. Ona szalenie o niego dbała i bardzo się nim opiekowała, ale w pewnym momencie to było po prostu niewykonalne. Wielu ludzi mówiło wówczas: oddała go, pozbyła się problemu. Ale to nieprawda. Ona to zrobiła z miłości, zaangażowania i odpowiedzialności, żeby mógł dostać naprawdę fachową opiekę. No i w ten sposób również ja się tam znalazłam.
Odwiedzałaś go?
Oczywiście. Na początku, podobnie jak pewnie większości ludzi, hospicjum kojarzyło mi się raczej z miejscem dość przerażającym. Ale gdy trafiłam do hospicjum w Pucku, okazało się, że jest pełne miłości i światła, a opieka paliatywna, którą tam się świadczy, jest na najwyższym, światowym poziomie. Personel jest bardzo oddany, pełen pasji, zależy im na jakości życia tych pacjentów. Bardzo się pokochaliśmy z tymi ludźmi. Zaczęłam z nimi działać, wspierać ich, aktywnie się tam udzielać.
A kiedy pomyślałaś, że można zrobić na ten temat film?
Od razu, powiem szczerze. Z moim przyjacielem Jackiem, który był operatorem filmowym i reżyserem, mieliśmy w planie bardzo dużo wspólnych projektów. Jakiś czas temu wpadliśmy na pomysł, że zrobimy film o szeroko pojętej miłości. Jacek był niesamowitym flirciarzem, uroczym, świetnym facetem, uwielbianym przez kobiety i zawsze nas nurtowało, jak to się dzieje, że ludzie dobierają się w pary i czym właściwie jest ta miłość. I nie zdążyliśmy tego filmu zrobić.
Gdy Jacuś odszedł, uznałam, że ja tutaj właśnie zrobię ten film o miłości. I że bohaterami będą pacjenci, którzy doświadczają sytuacji granicznych i dojmująco i dobitnie opowiedzą nam o prawdzie, która dotyczy życia.
Czytaj też: Wolontariat w hospicjach. „Pewnie, że się płacze, ale cóż, tak musi być”
Ciężko było ci namówić ludzi do udziału w filmie i do takiej otwartości, którą się z tobą podzielili? W najtrudniejszym momencie życia opowiadają ci o swoich naprawdę najintymniejszych emocjach.
To było o tyle trudne, że zależało mi, aby opowiedzieć w tym filmie coś wartościowego i prawdziwego. Żeby to nie było tylko sprzedanie kilku powierzchownych haseł, ale coś niemalże do bólu szczerego. Więc ode mnie to również wymagało bezwzględnej szczerości wobec siebie. Ja zawsze miałam szczęście bardzo czuć świat, ale tu szczególnie musiałam cały czas sprawdzać swoje serce. Czy ja też jestem prawdziwa, czy czuję, czy nie uciekam od czegoś, czy to, o czym chcę powiedzieć w filmie i co wyciągam z tych ludzi, sama też stosuję w swoim życiu? Obcowanie z tym tematem wymagało odwagi. Odwaga to nie są tylko te szalone rzeczy, które robimy, ale odwagą jest przede wszystkim otwierać serce. I nie dać go sobie zamknąć nawet, jak jest nam bardzo trudno.
Jestem niezmiernie wdzięczna moim bohaterom, że oni mieli odwagę tak bardzo się otworzyć i dopuścili mnie do swojego życia.
Dlaczego prace nad filmem trwały aż pięć lat?
Dokument rządzi się swoimi prawami. Ja podążałam za pacjentami, towarzyszyłam im. Były niestety też takie osoby, z którymi nie zdążyliśmy nic nakręcić, bo one po prostu umarły, zanim cokolwiek udało nam się przygotować. To było też znamienne dla tego projektu: jak bardzo trzeba zdążyć.
Można więc powiedzieć, że mieliśmy dość hardkorowy casting do filmu.
Pozwalam sobie mówić z poczuciem humoru o śmierci, bo uważam, że w naszej kulturze pozbawiliśmy się tego mistycznego ładunku związanego ze śmiercią i tych wszystkich rytuałów przejścia, nie kontynuujemy mocy naszych przodków. Dzisiaj człowiek bywa traktowany przedmiotowo. Ludzie trafiają do szpitala: tam się męczą, cierpią, nikt nie ma dla nich uważności, tak jakby przestawali czuć.
Są specjaliści, zakłady pogrzebowe, które zajmują się zmarłym. I potem widzimy już tylko grób. Ludzie nie mają pojęcia, albo nie chcą mieć, o tym, co się dzieje w międzyczasie.
Mam wrażenie, że brakuje nam również dystansu, poczucia humoru, lekkości, którą można wykorzystać też w takim trudnym momencie. Bo ludziom, którzy odchodzą, nie potrzeba dodatkowego ciężaru, tylko tego, żebyśmy ich wsparli duchowo i byli z nimi, a w tym powinny być również radość, poczucie humoru i żywotność, dopóki możemy ją zachować.
Tacy są właśnie twoi bohaterowie.
Wymyśliłam sobie kilka typów bohaterów, których chcę pokazać w filmie, żeby oni mogli przekazać pewne wartości. No i na takich czekałam. Cały hospicyjny zespół był uwrażliwiony na to i gdy tylko pojawiał się nowy pacjent pasujący do danego typu, dziewczyny od razu do mnie dzwoniły.
Chciałam, żeby wśród tych ludzi znalazła się osoba bardzo odważna i bezpośrednia w poglądach, ale także ktoś zamknięty w sobie i trudny, kto przechodzi przełom życiowy. Ktoś w długiej relacji, związku, żeby pokazać, jak pary przechodzą przez takie sytuacje razem. Albo ktoś, kogo choroba zmieniła.
Wymyśliłam też sobie, że chcę tym pacjentom spełniać ich ostatnie marzenia. I też tym kluczem dobierałam ludzi, żeby te ich marzenia były bardzo różne. Kobieta, która praktycznie umierała przed naszą kamerą, Agnieszka, marzyła o tym, żeby przeżyć komunię córki. Odbyła się w hospicjum. Jeden pan, spawacz z zawodu, chciał sobie znów coś pospawać. Inna kobieta marzyła o zanurzeniu się w morzu. Jako pilot oczywiście wymarzyłam sobie też, żeby jednym z wątków było latanie, wymowne oderwanie się od ziemi. No i znalazła się Ula, która miała taką przygodę lotniczą w dzieciństwie związaną z tatą i chciała to powtórzyć. Dla niej zorganizowałam lot helikopterem.
Czytaj też: O starości trzeba myśleć znacznie wcześniej. Jak się zająć bliskimi i sobą?
Gdyby nie film, mogliby już tych rzeczy nie doświadczyć.
Absolutnie. W hospicjum na co dzień personel stara się spełniać życzenia pacjentów, dbać o nich, żeby się czuli świetnie, ale tu mogliśmy zrobić naprawdę wyjątkowe rzeczy. I, co najważniejsze, zdążyliśmy.
Ale bolesna prawda jest taka, że rzeczywistość dla większości ludzi w Polsce, tak jak opisujemy to w naszym cyklu „Odchodzić po ludzku”, to niestety nie jest taka śmierć: pełna miłości, kochających ludzi wokół i w dodatku spełnionych marzeń. Niestety w większości przypadków to cierpienie, ból, trudności, walka z bezdusznym systemem, procedurami, wykluczenie, samotność. Tak wygląda rzeczywistość umierania większości ludzi w Polsce.
Dlatego powinniśmy przede wszystkim zmieniać świadomość społeczną, że na śmierć zarabia się przez całe życie. Po drugie pamiętać, że śmierć jest nieprzewidywalna.
Potrzebna jest nam większa uważność na to, jak nasze życie wygląda teraz: czy ma jakość, czy spełniamy swoje marzenia, czy jesteśmy uważni na potrzeby innych. I po drugie, refleksja nad tym, w jaki sposób nasze życie może się zakończyć. Na co dzień jedyna terminowość, która nas dotyczy, to praca, rodzina i tym podobne, a tak naprawdę wszyscy jesteśmy osadzeni w ostateczności i ten nasz czas zawsze kiedyś dobiega końca. Czy będziemy wówczas otoczeni bliskimi i opieką? Czy sami jesteśmy w stanie się sobą zaopiekować, czy może powinniśmy się jakoś zabezpieczyć? Czy dopiero zwala nam się to wszystko na tzw. łeb, jak się dzieje tragedia?
Do tego oczywiście jest cała robota polityczno-społeczna w budowaniu dobrego, przyjaznego ludziom systemu opieki paliatywnej, społecznej i medycznej. Jeżeli będziemy zbiorowo wypierać ten temat, udawać, że go nie ma, myśleć, że śmierć i tak przyjdzie i zabierze innych, nieważne, czy oni będą cierpieć czy nie, to nic się w tym temacie nie zmieni. Jeżeli docieramy do momentu znieczulicy i przyzwalania na cierpienie, nieliczenia się z ludźmi, zwłaszcza wtedy, kiedy są bezbronni, to jest najgorsze świadectwo, jakie możemy dać jako społeczeństwo.
Do wszystkiego w naszym życiu możemy mieć albo bardzo świadome i czułe podejście, albo pełne lęku i ucieczki. Decyzja, co ostatecznie wybierzemy, należy do nas.
***
Dokument Aleksandry Kutz „Jeszcze zdążę” można obejrzeć na dwóch najbliższych pokazach w Kinie Muranów w Warszawie: 7 i 10 marca o 16:30.
Aleksandra Kutz – artystka, reżyserka, pilot samolotowy, działaczka społeczna, prowadząca programy telewizyjne i radiowe, związana z Aeroklubem Warszawskim, Polskim Wojskiem oraz Kanałem Lotniczym.