Przed pierwszym gwizdkiem sędziego na Stadionie Narodowym przypominaliśmy sobie upokorzenie, które przeżywaliśmy wraz z polskimi piłkarzami w eliminacjach do tegorocznego futbolowego Euro. Do niemieckich mistrzostw kwalifikuje się niemal połowa Europy, ale to było za mało dla naszych. Muszą przeciskać się do turnieju głównego przez baraże. Kadra Fernando Santosa i później Michała Probierza dokonała sztuki nie lada. W eliminacjach spotykała się z Albanią, Czechami, Mołdawią i Wyspami Owczymi. Tylko z tymi ostatnimi nie straciła punktów. Ostatecznie trzecie miejsce w tabeli pozwoliło najbardziej niepoprawnym optymistom na przedłużenie snu o sukcesach naszej reprezentacji poprzez dwuetapowe baraże.
Martwi stracona bramka
Ale od przyjazdu kadrowiczów do Warszawy zewsząd powiewał wiaterek optymizmu. Robert Lewandowski wreszcie zbiera pochwały, jego koledzy są zdrowi i w dużej części z pozytywnymi recenzjami po klubowych występach. Ciekawi byliśmy, czy te dobre wieści znajdą potwierdzenie na Stadionie Narodowym.
Okazuje się, że Estończycy nie przyjechali do Warszawy, żeby oblegać bramkę Wojciecha Szczęsnego. Nie było to zresztą specjalną niespodzianką. Trzymali się własnej połowy i liczyli co najwyżej na łut szczęścia. Do Warszawy nie przyjechała potęga piłkarska – Estonia nie ma ani tradycji, ani ambicji mocarstwowych. W swojej grupie eliminacyjnej stać ją było na jeden jedyny punkcik jako premię za remis z Azerbejdżanem.
Nasi piłkarze byli aktywni, nie przetrzymywali piłki. Po lewym skrzydle hasał Nicola Zalewski, widoczny był Jakub Piotrowski, czarował techniką Piotr Zieliński. Ale czas mijał i wynik ciągle był bezbramkowy. Aż do 22. minuty. Wtedy Piotrowski sprytnie kopnął do Przemysława Frankowskiego, a ten wykorzystał błąd obrońcy gości i z bliska trafił do bramki.