Kambodża i Tajlandia wdały się w graniczne walki zbrojne. W starciach zginęło co najmniej 12 osób. Wszystkie po stronie tajlandzkiej, w zdecydowanej większości cywile, w tym dzieci. Kambodża nie publikuje danych o jakichkolwiek stratach. Miliony osób zostały wezwane do ewakuacji, najlepiej co najmniej 50 km od granicy.
Nie wiadomo, kto zaczął. Oba państwa zgodnie obciążają się winą za wywołanie walk. Bangkok powołuje się na kambodżańską prowokację z udziałem dronów. Phnom Penh – na atak tajlandzkich żołnierzy na leżącą na pograniczu khmersko-hinduską świątynię. Sięgnięto po ciężką broń. Z Kambodży wystrzelono rakiety, m.in. ze znanych z frontu w Ukrainie wyrzutni Grad. Tajlandia przeprowadziła naloty z udziałem F-16, co Kambodża uznała za brutalną agresję militarną na swoją suwerenność.
Tajlandia–Kambodża
Spór nie jest nowy, ma ponadstuletnią metrykę i źródła w przebiegu granicy ukształtowanej m.in. z udziałem europejskich mocarstw kolonialnych i imperialnej Japonii. Poprzednio strzelano w 2008 r. Poszło o XI-wieczną świątynię, którą Kambodża chciała dopisać do listy światowego dziedzictwa UNESCO. Tajlandia zaprotestowała, twierdząc, że obiekt znajduje się na jej terytorium. Walki trwały tydzień, w ich wyniku dziesiątki tysięcy cywilów zostały zmuszone do przesiedlenia. Po obu stronach zginęło dwadzieścia kilka osób, przede wszystkim żołnierze.
W 2013 r. Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości potwierdził kambodżańskie prawa do kompleksu świątynnego, co jednak nie doprowadziło do wyzerowania napięć. W kolejnych latach dochodziło do sporadycznych ostrzałów, ginęli żołnierze. Taka praktyka, gdy dwa zwaśnione państwa wymierzają sobie od czasu do czasu krwawe kuksańce, nie jest niczym nadzwyczajnym. W podobny sposób przez dekady funkcjonowały Armenia i Azerbejdżan. Ale też taka sąsiedzka dynamika – przykład upokorzonej w szybkiej wojnie Armenii – jest daleka od stabilności i czasem owocuje eskalacją.
Tym razem punktem wyjścia była śmierć kambodżańskiego żołnierza w maju. Oba państwa schłodziły stosunki i nakładały na siebie ograniczenia, także w handlu żywnością i energią. Zwiększono też obsadę jednostek wojskowych wzdłuż granicy i, jak się okazało, nie musiały one stać bezczynnie. Impulsem jeszcze bardziej bezpośrednim był wypadek z tego tygodnia: tajlandzki żołnierz stracił nogę po wybuchu miny lądowej. Tajlandia z Kambodży wycofała ambasadora, a ambasadorowi kambodżańskiemu nakazała opuszczenie kraju.
Rozmowy z „wujkiem”
Wymiana ciosów trwała przez kilka godzin 24 lipca i dość szybko ustała. Nie widać też rozsądnych ekspertów, którzy straszyliby wybuchem wojny na pełną skalę. Zwracają przy tym uwagę, że nie widać również sposobu na rozluźnienie atmosfery. W obu krajach władzę sprawują politycy bez pełni mandatu i bez pełnej sprawczości. Premierem Kambodży jest Hun Manet, ale za sznurki z tylnego fotela pociąga jego ojciec, były wieloletni dyktator Hun Sen, któremu ma być na rękę nacjonalistyczne wzmożenie rodaków.
W Tajlandii, gdzie karuzela szefów niestabilnych rządów jest tradycyjnie mocno rozpędzona, koalicyjnym gabinetem bez bezpiecznej większości w parlamencie z trudem kieruje p.o. premiera Phumtham Wechayachai. Z kolei premierka rzeczywista została kilka tygodni temu odstawiona na boczny tor. Wypłynęło bowiem nagranie jej rozmowy z Hun Senem. 38-letnia Paetongtarna Shinawatra gawędziła w niej m.in. o toczącym się sporze granicznym. Nazywała go pieszczotliwie „wujkiem”. Obiecała, że jeśli Hun Sen będzie czegoś potrzebować, to ona się tym „zajmie”. Krytykowała jednego z tajlandzkich dowódców wojskowych. Później próbowała się bronić, że takiego tonu konwersacji wymagała taktyka negocjacyjna, ale ostatecznie przyznała, że dyskredytowała tajlandzką armię, a do przywódcy innego kraju zwracała się tonem zbyt pełnym szacunku.
1 lipca Shinawatrę zawiesił sąd, jej polityczni oponenci oskarżyli ją o zdradę, potępili sprzymierzeńcy, na ulicach Bangkoku licznie pojawili się demonstranci. Nazwisko zawieszonej premierki nie jest przypadkowe, to reprezentantka najmłodszego pokolenia rodziny tyleż wpływowej, co kontrowersyjnej, która od dwóch dekad utrzymuje się na szczytach władzy lub o nią zaciekle walczy. Rodem kieruje Thaksin Shinawatra, miliarder i też były premier, ojciec Paetongtarny.
Skorzystają Chiny
Morał z tych kilkugodzinnych – o ile nie będzie kontynuacji – potyczek ma być taki, że najbardziej skorzystają Chiny. Mają nie tylko ochotę zostać pośrednikiem, ale umacniają się w regionie. Korzystają ze słabnącej obecności i blednącego zainteresowania Stanów Zjednoczonych, które zniechęcają do siebie agresywną polityką handlową Donalda Trumpa.
Kambodża i Tajlandia chcą z Chinami dobrze żyć. W Phnom Penh jedna z głównych ulic zyskała nowego patrona – Xi Jinpinga, przywódcę Chińskiej Republiki Ludowej. Zresztą zgodnie z lokalnym zwyczajem upamiętniania na ulicznych tabliczkach żyjących liderów innych państw. Z kolei Bangkok korzysta z chińskiej pomocy w budowie kluczowej linii kolejowej i niedawno wydał grupę ubiegających się o azyl Ujgurów, przedstawicieli prześladowanej mniejszości, których los w Chinach będzie pewnie nie do pozazdroszczenia. Tak niestabilne warunki – wliczając w to tajlandzki kryzys polityczny – to doskonałe środowisko dla każdego, kto chciałby skorzystać na cudzym konflikcie.