PiS, prowokując coraz większe protesty, prosi się o rewolucję. I to lewicową
Narastająca fala protestów przeciwko „deformie” sądownictwa wskazuje, że w ocenie coraz szerszych grup społecznych PiS przekroczył granice przyznanych mu przez społeczeństwo uprawnień do rządzenia. Dla polityków i działaczy, zwłaszcza tych, którzy już od dawna protestują przeciwko nadużyciom rządzących, jest to ważna informacja.
Granica społecznego rozumienia demokracji przebiega mniej więcej na gwarancji prawidłowej organizacji wyborów, które zatwierdza Sąd Najwyższy. Ponieważ już chodzą słuchy o analogicznych ustawach uderzających w Państwową Komisję Wyborczą, można zakładać, że sprzeciw będzie tylko narastać. Podobne wnioski zresztą wyciągają analitycy mediów społecznościowych – reguły propagowania treści wskazują, że impet protestów będzie trudno złamać.
Jednocześnie pojawia się pytanie, dlaczego dopiero teraz protesty osiągnęły taką masę krytyczną. Na przykład tzw. ustawa inwigilacyjna przeprowadzana przez Sejm i Senat w styczniu 2016 r. powtarzała, a nawet zaostrzała rozwiązania zawarte w umowie ACTA, przeciwko którym w styczniu 2012 r. wyszła w Polsce niewidziana wcześniej liczba młodych ludzi. Coś sprawiło, że cztery lata później wrażliwość na naruszanie tego typu się zmieniła.
Historia protestów w Polsce pokazuje sporo takich paradoksów
Demonstracje związkowe przeciwko reformie emerytalnej czy demontowaniu dialogu społecznego, choć zgromadziły setki tysięcy ludzi na ulicach Warszawy, w ogóle nie uzyskały społecznego oddźwięku i niemal nikt o nich nie wspomina, komentując liczebność obecnych protestów. Podobnie rzecz się miała z protestami nauczycieli