Od lat częstotliwość chorób układu pokarmowego lawinowo rośnie podczas upałów. Na nic apele, by o tej porze roku częściej myć ręce, nie kupować ani nie jeść byle czego. By dokładnie płukać warzywa i owoce pod gorącą bieżącą wodą. Nawet jeśli tegoroczna epidemia wywołana bakteriami Escherichia coli u sąsiadów podziałała na niektórych trzeźwiąco, to i tak większość zapomina, że zarazki i wytwarzane przez nie toksyny czają się wszędzie.
– Mogą być w częściowo spleśniałym pomidorze, który lepiej odżałować i wyrzucić w całości, albo na ogrodzeniu przydrożnego zoo, które przyciąga dzieci – mówi dr Jolanta Szych z Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego-Państwowego Zakładu Higieny (NIZP-PZH). Takie minizoo, przy stacjach benzynowych czy parkingach, cieszą się dużą popularnością wśród znudzonych wielogodzinną podróżą turystów. – Dzieci głaszczą zwierzaki, opierają się o barierki, a potem rodzice, zapominając o umyciu im rąk, dają kanapki. Większość bakterii wywołujących zakażenia pokarmowe pochodzi właśnie od zwierząt – podkreśla dr Szych, która kieruje pracownią diagnostyki bakteryjnych zakażeń przewodu pokarmowego.
Listę najczęstszych sprawców tego typu dolegliwości od lat otwierają w raportach epidemiologicznych pałeczki Salmonella, ale – zdaniem ekspertów – ich przytłaczające w porównaniu z innymi zarazkami rozpowszechnienie wynika jedynie z faktu, że nie wszystkie zakażenia wywoływane przez np. bakterie Campylobacter lub pasożyty Cryptosporidium są wykrywane i rejestrowane.
Statystykę mamy zafałszowaną od lat, o czym świadczą doroczne raporty publikowane w „Kronikach Epidemiologicznych” NIZP-PZH, których autorzy wypominają stacjom sanepidu, że próbki pochodzące z ognisk zatruć i zakażeń pokarmowych badane są w Polsce rutynowo jedynie pod kątem bakterii Salmonella i Shigella, co uniemożliwia identyfikację właściwego powodu choroby.