Historia

Perła z popiołów

W omówieniu nagród skupiłem się tym razem na jednej, chyba szczególnej pozycji.
Polityka

Każdy uczestnik sądu konkursowego wie, że od pierwszego odkrycia kart przeżywa się dreszcz emocji. Jeżeli jest się jurorem nagrody książkowej – tym „odkryciem kart” jest pierwszy przegląd zgłoszonych do nagrody kandydatur. Niby rutynowe zaglądanie do każdej pozycji, ale doświadczony juror potrafi wyłowić książkę, która potencjalnie ma szanse przejść przez kolejne etapy. A dreszcz emocji? Wynika on z poszukiwania... perły. Każdy juror pragnie bowiem, by nagroda, jaką firmuje, nie była po prostu wyróżnieniem dobrej czy bardzo dobrej książki, lecz żeby – to również kwestia szczęścia i przypadku – wyłoniła pozycję wyjątkową, jakieś odkrycie. To się nam przydarzyło w tym roku! Tą pozycją jest „Dziennik z getta łódzkiego” Rywki Lipszyc (Wydawnictwo Austeria).

Rocznik 1929 (jak Anna Frank). Wyrosła w pobożnej żydowskiej rodzinie, blisko spokrewnionej z rodem słynnych rabinów. Znalazła się w getcie łódzkim i przebywała w nim do jego likwidacji w sierpniu 1944 r., gdy została wywieziona do Auschwitz-Birkenau. Osierocona wcześnie – opiekowała się (nastolatka!) trojgiem rodzeństwa. Podczas tzw. Wielkiej Szpery (wrzesień 1942 r.), gdy Niemcy – przekształcając getto w obóz pracy – zażądali „deportacji”, co oznaczało wywózkę do komór gazowych, starszych ludzi powyżej 65. roku życia, chorych oraz dzieci poniżej dziesiątego roku życia – straciła siostrzyczkę i braciszka.

Jak żyć z taką traumą? W początku października 1943 r. zaczęła prowadzić zapiski w dzienniku. Wspomina utraconą matkę, ojca, brata, siostrę, dzieli się smutkiem, żalem, tęsknotą, przedstawia swoje oceny moralne postaw ludzi z otoczenia – z tzw. kursów, czyli warsztatu krawieckiego, do którego ją wciągnięto, by mogła otrzymywać kartki żywnościowe (niby-żywnościowe). Raz po raz zwierza się ze swojej głębokiej wiary w Boga. Nie ulega wątpliwości: pisanie dla Rywki to autoterapia i swoisty rodzaj samoobrony. Ten dziennik, któremu powierza myśli i tęsknoty, i nadzieje – wiąże ją silnie z życiem.

„Pisać!... Tylko pisać!... Wtedy zapominam o jedzeniu, o wszystkim innym, o wszystkich przykrościach (to przesada). Ale przecież to jednak jest wielką ulgą dla mnie... Niech Bóg obdarzy Surcię zdrowiem i szczęściem przynajmniej za to, że mi poddała taki cudny pomysł jak pisanie pamiętnika”.

Już w rekomendacji do nominacji „Dziennika z getta łódzkiego” wspomniałem, że oba diariusze, Rywki Lipszyc i Anny Frank, są introspektywne. Obie są w wieku dojrzewania. Nie jestem psychologiem, ale przypuszczam, że pewien stopień egzaltacji byłby naturalny u czternastolatek, nawet gdyby nie były zamknięte w małym otoczeniu. Rywka nie była tak izolowana jak Anna, ale krąg ludzi, z którymi się styka, jest dość ograniczony. Nawet geograficznie: Rywka nie wychodzi poza kilka ulic z najbliższego sąsiedztwa.

Więc przede wszystkim dowiadujemy się o jej stanach ducha, może bardziej przylegałoby słowo: stan duszy. Wiara w Boga – to coś u niej bardzo autentycznego, coś (podświadomie) filozoficznego, wiara żydowska jest dla niej wyznacznikiem postawy moralnej. Nic a nic z dewocji! Ten autentyzm pobożności wręcz urzeka.

Ale zarazem uważny czytelnik uzyskuje istotne informacje o życiu codziennym getta. Dawid Sierakowiak – starszy od Rywki o cztery lata, prawdziwy młody wybitny intelektualista – w swoim słynnym „Dzienniku” czuje się w obowiązku przedstawiać informacje o sytuacji społecznej getta łódzkiego. U Rywki jest to jakby mimochodem, na marginesie własnych kłopotów i obowiązków, jako punkt wyjścia do ocen moralnych ludzi, jako ilustracja zepsucia świata. Notabene: Rywka rozpoczyna swoje zapisy parę miesięcy po zgonie Sierakowiaka, który zmarł w getcie z głodu i wycieńczenia.

Jakie informacje przekazuje nam Rywka? Na przykład o głodzie, poprzez dzielenie się obserwacjami, że sąsiedzi, że koleżanki, ba, rodzeństwo wyjadają (a więc okradają) porcje chleba, cukru, margaryny przechowywane przez innych w szafie na dzień następny. To się często w zapisach powtarza, widzimy, że autorce sprawia to ogromne cierpienie moralne. Albo o wywózkach na roboty do Niemców – bo policjanci przeszukują mieszkania, gdzie mogliby ukrywać się mężczyźni. Albo o przydziale opału i z jakimi kłopotami to się wiąże. Ale także informacje o sprawach stosunkowo błahych, lecz symptomatycznych. Na przykład taką, iż ukochanej nauczycielce dziewczyny sprawiły na prezent nową menażkę. (Na wszystkich zdjęciach z getta widzimy, że menażka jest częścią wyposażenia, wręcz stroju człowieka). Albo informację, że musi przerwać pisanie, bo koleżanka czeka w kolejce, albowiem mają tylko jedno pióro i jeden kałamarz (często brakuje atramentu). Ciekawe są informacje o lekturach: z tego, co odnotowała, dowiadujemy się, że – w tym czasie – czytała „Jana Krzysztofa” Romain Rollanda, „Nędzników” Wiktora Hugo, „Wojnę i pokój” Lwa Tołstoja, Stefana Żeromskiego, Borysa Pilniaka. Ciekawostka: kolektyw dziewcząt składa się na bibliotekę – Rywka przekaże do niej Tołstoja.

Inna ciekawostka: jakby mimochodem wspomina, że nosi ze sobą tomik poezji Mickiewicza. Bo Rywce marzy się, by zostać poetką i raz po raz wpisy do dziennika są przeplatane próbkami poetyckimi.

Tutaj trzeba odnotować rzecz bardzo symptomatyczną: Rywka pisze swój dziennik w języku polskim. Wszystko natomiast wskazuje, że w jej rodzinie posługiwano się głównie językiem jidysz. Chyba znała również dobrze hebrajski, co w rodzinie rabinicznej nie dziwi, i wtręty z obu języków okraszają dziennik, który wszakże pisany jest po polsku. A sprawia to problem autorce, bo ma wyrzuty sumienia, że pisze po polsku, a nie w jidysz. Ale pisze! A skończyła edukację zaledwie na czwartej lub piątej klasie podstawówki.

W roku, w którym obchodzimy stulecie odzyskania niepodległości – „Dziennik” Rywki Lipszyc stanowi pochwałę roli integracyjnej, jaką odegrała szkoła polska w okresie dwudziestolecia międzywojennego.

Habent sua fata libelli. To przejęte od Rzymian powiedzenie (książki mają swoje losy) jak najbardziej odnosi się do „Dziennika z getta łódzkiego” Rywki Lipszyc.

Autorka, niespełna piętnastolatka, zabrała ze sobą swój skarb, dziennik, do Auschwitz. Przeszła selekcję, a więc Niemcy nie skierowali jej do gazu, pozbawili natomiast wszystkiego, co do niej należało, a więc i zeszytu zawierającego dziennik. Potem nie pozostawiono Rywki w Auschwitz-Birkenau, lecz skierowano do obozu Gross-Rosen, a ściślej: do filii w Christianstadt. Stąd wyruszyła w sześciotygodniowy marsz do Bergen-Belsen. Tam została wyzwolona, 15 kwietnia 1945 r., przez oddziały brytyjskie. Nawet została zakwalifikowana na wyjazd rehabilitacyjny do Szwecji. Niestety, jej stan zdrowia już na to nie pozwolił. Ciężko chora przebywała w szpitalach na północy Niemiec, więc nie umarła w Bergen-Belsen. Na jednym dokumencie szpitalnym z 23 lipca widnieje jej nazwisko, spotykamy się też z nim na liście obozu tranzytowego w Lubece 10 września. Reszta jest zagadką. Nie ma śladu w spisach cmentarnych z okolicy. A dziennik?

Takie sytuacje nazywamy filmowymi.

Jest styczeń 1945 r. Żołnierze Armii Czerwonej wyzwalają obóz Auschwitz-Birkenau. Wśród żołnierzy była lekarka wojskowa Zinajda Berezowska. W ruinach Krematorium III w Brzezince (Birkenau) dostrzegła zeszyt z zapiskami. (Widocznie obsługa pobliskiej łaźni wyrzuciła zeszyt. Nie zdziwiłbym się, gdyby to miał być świadomy czyn). Uznała, że może mieć znaczenie, wartość archiwalną. Zabrała go ze sobą do Omska.

Po kilku dziesięcioleciach wnuczka Anastazja porządkowała rzeczy po zmarłej babci. Pomyślała: jeżeli babcia przechowywała zniszczone notatki – miało to chyba jakiś sens. Anastazja wyjechała na stałe z Rosji do USA, do Kalifornii. Tam przekazała w 2009 r. zeszyt do Holocaust Center of Northern California oraz do Jewish Family and Children’s Services Holocaust Center w San Francisco. Do dwóch nazwisk kobiet, które uratowały te 56 pożółkłych zapisanych kartek – Zinajdy Berezowskiej i jej wnuczki Anastazji – dodajmy teraz trzecie nazwisko: dr Anity Friedman, szefowej ośrodka w San Francisco. Oddaję jej głos: „W 2010 r. w moje ręce trafił stary, zniszczony zeszyt szkolny. (...) Nie rozumiałam polskiego, ale przeczuwałam moc tekstu zawartego w tajemniczym kajecie. (...) Trzeba było uczynić coś, aby ten, kto je zapisał, mógł przemówić do potomności. To bowiem zdawało się celem autora...”.

Dodajmy czwarte nazwisko – Judy Janec z Holocaust Center of N.C. To ona rozpoczęła prace nad rękopisem, ona przeszukała współczesne bazy danych ofiar Zagłady i odnalazła w Izraelu kuzynki Rywki, które z nią były w getcie.

Wreszcie dr Ewa Wiatr z Centrum Badań Żydowskich Uniwersytetu Łódzkiego. Zawdzięczamy jej wzorcowe przypisy. Ewa Wiatr odszukała w łódzkim archiwum gettowym dowody i świadectwa członków rodziny i otoczenia Rywki. Przydała wielu anonimom imiona i nazwiska. W istocie nagroda za „Dziennik z getta łódzkiego” mogłaby figurować zarówno w kategorii „Źródła”, jak i „Pamiętniki, wspomnienia i relacje”, do której ją wpisaliśmy. W każdym razie dr Ewa Wiatr zasłużenie ją otrzymuje.

Gdyby „Dziennik” Rywki Lipszyc opublikowany był w tym samym czasie co Anny Frank – czy zyskałby podobny rozgłos? Obawiam się, że nie. Dowodem „Dziennik” Dawida Sierakowiaka, którego pierwsze fragmenty ukazały się w 1961 r. (przygotowane do druku przez Lucjana Dobroszyckiego). Był znany w Polsce, był znany badaczom z wielu krajów, ale nie był takim wydarzeniem jak dziennik Anny Frank. Już kiedyś cytowałem Leszka Kołakowskiego: trzy najważniejsze osobiste wspomnienia z Zagłady to – „Spowiedź” Calka Perechodnika, „Dni długie jak wieki” Mariana Berlanda, „Dziennik” Dawida Sierakowiaka. Po prostu nie mieliśmy takiej siły oddziaływania i klimatu. Zwłaszcza po 1968 r. nie było atmosfery, by się przebijać do światowej opinii publicznej. Więc chyba i Rywka Lipszyc byłaby uśpiona. A dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności, mimo odwleczenia, miała już dwa wydania angielskie, przekłady na włoski, francuski, niemiecki, fiński, hiszpański, kataloński, słowacki, czeski, portugalski, a w przygotowaniu jest: hebrajski, chiński, ukraiński, rosyjski.

A co najważniejsze: „Dziennik z getta łódzkiego” Rywki Lipszyc wrócił na łono ojczyzny – polszczyzny.

W omówieniu nagród skupiłem się tym razem na jednej, chyba szczególnej pozycji. Ale jeszcze parę słów o wyborze w dwóch innych kategoriach. Zachęcam czytelnika, by sięgnął po poprzedni numer POLITYKI – znakomici eksperci przekonująco rekomendują nominowane pozycje. Ostatecznie w dziale Prace naukowe i popularnonaukowe nagrodę otrzymał Jerzy Kochanowski za „Rewolucję międzypaździernikową. Polska 1956–1957”. Kochanowski zajął się w niej przełomowym tematem w historii PRL: jak uchodziło powietrze z polskiego Października. Ta książka jest nie tylko kompetentnie, ale i świetnie napisana. Da się czytać! Czy masowy tygodnik mógłby za taką się nie opowiedzieć?

O laureacie w kategorii debiutów Pawle Brykczyńskim (za pracę „Gotowi na przemoc. Mord, antysemityzm i demokracja w międzywojennej Polsce”) mogę powiedzieć, że napisał pełną ogromnej pasji książkę. Prawdziwy podtytuł jego książki o zamachu na prezydenta Narutowicza powinien brzmieć: jak zorganizowany hejt zabija.

Gratulacje dla laureatów. Uznanie i szacunek dla nominowanych.

***

Laureaci Nagród Historycznych 2018

PAMIĘTNIKI I WSPOMNIENIA

Ewa Wiatr za opracowanie „Dziennika z getta łódzkiego” Rywki Lipszyc (wyd. Austeria)

PRACE NAUKOWE I POPULARNONAUKOWE

Jerzy Kochanowski za książkę „Rewolucja międzypaździernikowa. Polska 1956–1957” (wyd. Znak Horyzont)

DEBIUT

Paweł Brykczyński za książkę „Gotowi na przemoc. Mord, antysemityzm i demokracja w międzywojennej Polsce” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej)

Polityka 19.2018 (3159) z dnia 08.05.2018; Historia; s. 62
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama