Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Niech się święci…

Problem z Marszem Niepodległości jest taki, że w ogóle się odbył

Marsz Niepodległości w Warszawie Marsz Niepodległości w Warszawie Adam Stępień / Agencja Gazeta
Gdzieś przeczytałem, że ukradziono święto stulecia odzyskania niepodległości. Nieprawda, nie ukradziono, ale ośmieszono.

Sam nie gustuję nadmiernie w manifestacyjnym świętowaniu rocznic. Owszem, w najbliższych dniach będę uczestniczył w dwóch konferencjach na temat nauki w II RP, ale to coś innego niż chodzenie na marsze czy festyny. Wszelako rozumiem, że są tacy, którzy mają nieodpartą potrzebę demonstrowania swoich rocznicowych przeżyć. Mam na myśli nie tyle polityków, którzy traktują rzeczone uroczystości jako okazję do politycznego lansu w takim lub innym kierunku, ale zwykłych ludzi. Ci drudzy często nie wiedzą, w czym rzecz. Wprawdzie odzyskanie niepodległości w 1918 r. jest uznawane za jeden z najważniejszych powodów do dumy narodowej, ale na pytanie, z jakich względów należy obchodzić tę rocznicę, 25 proc. ankietowanych nie potrafi znaleźć odpowiedzi, a 30 proc. ogranicza się do ogólniku, że warto czcić pamięć (dane z sondażu TNS Polska zrealizowanego dla Narodowego Centrum Kultury). Gdyby zapytać, czy mieliśmy do czynienia z procesem odzyskiwania niepodległości, czy też jednorazowym zdarzeniem mającym miejsce np. 11 listopada 1918 r., przypuszczalnie większość miałaby kłopot z odpowiedzią. Jakąś sztywną datę trzeba jednak ustalić, a ta obecnie obowiązująca jest akurat poręczna z uwagi na legendę Piłsudskiego.

Czytaj także: Dlaczego niepodległość odzyskaliśmy w listopadzie?

Święto niepodległości: nie ukradzione, ale ośmieszone

Gdzieś przeczytałem, że ukradziono święto stulecia odzyskania niepodległości. Nieprawda, nie ukradziono, ale ośmieszono. Może nie w takim sensie jak w Boya znanym lamencie krakowskiego rajcy, który martwił się: „Tu, pod tą gruszką, drzemał Kościuszko! Dopieroż robi się skweres! A pod tą drugą Kołłątaj Hugo załatwiał mały interes”, bo szło tylko o niemożność postawienia budynku w historycznych miejscach. Moje uwagi dotyczą niektórych aspektów Marszu Niepodległości, a nie setek innych imprez zorganizowanych 11 listopada 2018 r. Wprawdzie masowe śpiewanie hymnu, zorganizowane lub nie, uważam za nieco infantylne, ale jeśli ktoś to lubi lub czuje się do tego zobowiązany – jego sprawa.

Wolne 12 listopada, czyli humor prawniczy

Już sam fakt, że rzeczony pochód miał rozmaite nazwy, jest pocieszny. Sam słyszałem o Narodowym Marszu Niepodległości, Marszu Niepodległości na Stulecie i Marszu Biało-Czerwonym. Co ważniejsze, przygotowania do tej imprezy budziły wątpliwości co do jej powagi. Wydanie ustawy o 12 listopada jako dniu wolnym od pracy powinno znaleźć poczesne miejsce w dziejach humoru prawniczego. Ustawa, dezorganizująca (do pewnego stopnia, ale to wystarczy) np. handel, szkolnictwo wszystkich szczebli, służbę zdrowia czy ruch na drogach w sztucznie poświąteczny dzień, weszła w życie 8 listopada, czyli w piątek. Pan Duda, podpisując ten akt prawny, ogłosił z właściwą sobie komiczną elokwencją, że rzeczony akt prawny odpowiada oczekiwaniom Polaków.

Święto o podwyższonym ryzyku

Bardziej złożona była sprawa epidemii policji. Ponoć w niektórych jednostkach 30 proc. osobowego stanu kulsonów (dla kolegów oczywiście, bo dla zwykłych ludzi – stróżów prawa i porządku publicznego) było na zwolnieniach lekarskich. Nie bardzo zresztą wiadomo, czy policjantów dopadły rozmaite schorzenia, czy też postanowili strajkować przy pomocy chorobowego. Sytuacja radykalnie i błyskawicznie zmieniła się po podpisaniu porozumienia o zakończeniu strajku i funkcjonariusze gwałtownie ozdrowieli, a wielu zadeklarowało wolę powrotu do obowiązków. Nie bardzo jednak wiadomo, czy mogli to uczynić z uwagi na zasady przebywania na zwolnieniach lekarskich. Byłoby rzeczą ciekawą dowiedzieć się, kto im zwolnienia wydawał. Jest rzeczą wręcz zdumiewającą, że epidemia wśród policjantów zdarzyła się niedługo przed dniem niepodległości, a więc datą o podwyższonym ryzyku. Czyżby niedobór w szeregach policji miał być na rękę ewentualnym zadymiarzom? Pani Gronkiewicz-Waltz zakazała marszu organizowanego przez narodowców, tłumacząc, że problemy kadrowe policji czynią zamieszki dość prawdopodobnymi.

Państwo ugięło się przed prawicową ekstremą

Chyba na drugi dzień po tej decyzji i prawie równoczesnym proklamowaniu przez p. Dudę i p. Morawieckiego Marszu Niepodległości jako państwowego podpisano stosowne porozumienie z policjantami i rozpoczął się wyżej wspomniany proces ozdrowieńczy. Może to były przypadkowe zbieżności, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że cała sprawa nie wygląda zbyt poważnie. Tak czy inaczej udział policji w ochronie marszu warszawskiego był dość tajemniczy. Jak wiadomo, marsz warszawski był wspólny, tj. organizowany przez władze razem z narodowcami. Dziwny alians, gdyż jeśli dyktowany troską o jedność narodową, to władze paktowały ze stroną przeciwną jedności, a jeśli powodem była obawa przed zamieszkami, to wygląda na to, że państwo dobrej zmiany po raz kolejny ugięło się przed prawicową ekstremą.

„Szmata się pali”, race i okrzyki

Czy marsz był jeden czy dwa? Z ronda Dmowskiego wyruszyły dwie kolumny, pierwsza rządowa, druga ogólna. Ta pierwsza była wyłącznie biało-czerwona i wyjątkowo strzeżona przez Służbę Ochrony Państwa i Żandarmerię Wojskową, jak tłumaczono, z powodu obaw przed prowokacjami (wiadomo, czyimi) i zagrożeniem terrorystycznym. Całość wyglądała dość ponuro i w pewnym sensie tragikomicznie. Formalnie miało być wielkie święto radości z okazji wiadomej rocznicy, ale polityczne VIP-y miały nader poważne oblicza – niektórzy z rzadka machali rękami w geście pozdrowienia, ale nie było za bardzo do kogo, gdyż chodniki były prawie puste na trasie przemarszu, a i w oknach też brakło widzów. Kolumna druga wyruszyła później i cały czas utrzymywała spory dystans do pierwszej. W niej ciągle coś się działo, race, okrzyki „raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”, „precz z komuną” oraz spektakularne spalenie flagi UE z rechotem „szmata się pali” (p. Winnicki, poseł i narodowiec, uznał to za gest proniepodległościowy). Wszystko zapewne zgodnie z hasłem „Bóg, honor, ojczyzna” i dla jedności narodowej, podobnie jak hasło na pl. Piłsudskiego „Smoleńsk – zbrodnia bandy Tuska”, na pewno znajdujące się w polu widzenia głowy państwa i pewnego zwykłego posła. Pan Tusk był na trybunie honorowej na tymże placu 11 listopada, ale umieszczono go w czwartym rzędzie, mniej więcej za płomienną czupryną p. Rafalskiej, a p. Duda pełniący obowiązki gospodarza nawet nie wspomniał, że przewodniczący Rady Europy jest obecny.

Marsz biało-czerwono-zielony

Podobno obie kolumny marszu połączyły się w jeden strumień, gdy pierwsza osiągnęła koniec mostu Poniatowskiego. Jeśli tak, to marsz nieco zmienił kolorystykę, ponieważ sporo zielonych flag (kolor polskich nacjonalistów) powiewało na czele drugiego segmentu manifestacji. Stanowiło to złamanie zapowiedzi państwowych organizatorów, że będą powiewać tylko polskie barwy narodowe. Pan Duda zapowiedział, że marsz nie będzie ani biały, ani czerwony, ale właśnie biało-czerwony. Pomylił się, ponieważ stał się biało-czerwono-zielony, zresztą nie tylko w formie, ale i w treści. Organizatorzy ze strony rządowej podkreślają, że chociaż w marszu wzięło udział 250 tys. ludzi, to przebiegł on sprawnie i bez większych problemów. Chociaż rzeczywiście obyło się bez zamieszek (przeciwnie niż we Wrocławiu), ale podkreślanie tego w kontekście atmosfery tworzonej wokół całej imprezy nie wygląda poważnie. Problemem nie jest to, że udział narodowców był mniejszy lub większy (nie bardzo wiadomo, ilu ich było), ale właśnie to, że w ogóle miał miejsce także w postaci namaszczenia ich jako oficjalnych współorganizatorów Narodowego Marszu Niepodległości. Jest to okoliczność nie tyle ośmieszająca, ile wręcz kompromitująca. I tak ją odbiera spora część świata.

Komizm jak z „Dziennika Telewizyjnego”

A teraz kilka wypowiedzi rzeczywiście komicznych. Pan Szczerski zapytany o to, dlaczego nie będzie przywódców z zagranicy, najpierw wyjaśnił, że będą świętować na szczycie klimatycznym w Katowicach w grudniu, a potem zmienił zdanie i stwierdził, że to święto polskie i powinniśmy się nim cieszyć w gronie rodaków. Pan Duda porównał Lecha Kaczyńskiego do Piłsudskiego, ale podobieństwo polega chyba tylko na tym, że pomnik pierwszego stanął na placu imienia drugiego. Obecny prezydent zapowiedział, że tak jak my jesteśmy dumni z tych, którzy stworzyli II RP, tak też Polacy będą dumni „z nas” – nie ma przy tym wątpliwości, że odnosił to do samego siebie. Wypada tylko żałować, że procesy biologiczne uniemożliwią sprawdzenie tego proroctwa.

Kolejnym elementem humorystycznym była zapowiedź p. Dudy, że Pałac Saski zostanie odbudowany. Jako żywo przypomina obietnicę Gierka o odbudowie Zamku Królewskiego w Warszawie. Oby nie okazało się w końcu tak, że stosunek jakości państwa dobrej zmiany do prosperity epoki gierkowskiej jest podobny do rangi Pałacu Saskiego w stosunku do Zamku Królewskiego, ale niewykluczone, że proporcje odwrócą się w związku z przeznaczeniem tego pierwszego zabytku (po jego odbudowie) na muzeum współczesnego Piłsudskiego.

Pan Sasin oczywiście nie widział „symboli tego typu”, tj. nacjonalistycznych. Kłopoty ze wzrokiem (w pewnym kierunku) zaczynają trapić aktywistów dobrej zmiany – rok temu p. Błaszczak, teraz p. Suski. Pan Sellin z pełnym poszanowaniem logiki zadeklarował, że faszystów w Polsce nie ma, bo to tylko margines – wychodzi na to, że są, ale ich nie ma. Dodał, to było jeszcze przed porozumieniem rządu z narodowcami, że marszu tych drugich nie warto zakazywać, bo i tak odbyłby się nielegalnie. To tak jak w przypadku wyjaśnienia, że nie ma sensu stawiać znaku zakazu poruszania się rowerzystów traktem dla pieszych, ponieważ i tak nie będzie przestrzegany. I na koniec apel: „Nie pokazujmy marginesu marginesów, nie dopalajmy tego typu postaw. (...) Pokazujmy pozytywne skutki tego, co się wczoraj działo”. Toż to chyba fragment wyjęty z „Dziennika Telewizyjnego” w styczniu 1982 r.

Reklama
Reklama