Dla kończących rządy nie jest to na ogół przyjemne, nawet gdy czynią to na rzecz kogoś ze swej opcji politycznej i z powodu nieodwracalnego końca kadencji. Zrozumiałe, że ból jest większy, gdy trzeba oddać władzę w ręce rywala, co może prowadzić do mniejszych lub większych perturbacji w postaci puczu czy rokoszu. W ramach systemu politycznego w USA wypracowano specjalny tryb przekazywania imperium przez ustępującą administrację. Dzieje się to w tzw. okresie przejściowym, tj. między wyborami prezydenckimi (pierwszy wtorek listopada roku „elekcyjnego”) i tzw. dniem inauguracji (objęcie urzędu przez elekta 20 stycznia następnego roku). Pierwszy taki przypadek miał miejsce w 1952 r., gdy prezydentem został republikanin Dwight Eisenhower w miejsce demokraty Harry’ego Trumana (kandydatem Partii Demokratycznej był Adlai Stevenson).
Późniejsze podobne przypadki to m.in. zastąpienie George’a Busha starszego przez Billa Clintona oraz Donalda Trumpa przez Joe Bidena. Emocje Trumpa po porażce były tak wielkie, że posłał swych zwolenników do ataku na Kapitol, tj. faktycznie dokonał zbrojnego puczu, co zdarzyło się bodaj po raz pierwszy w historii USA.
Tak więc zmiana władzy może być dramatyczna, nawet w przypadku tak stabilnego systemu politycznego jak ten wypracowany w USA. Organizuje się tutaj tzw. zespół przejściowy (transition team), którego zadaniem jest organizacja efektywnego przejęcia władzy przez nową administrację. Zespół przejściowy, ponadpartyjny, by tak rzec, rozpoczyna pracę jeszcze przed elekcją prezydencką, a kończy zaraz po inauguracji.
Miałem okazję obserwować okres przejściowy w USA na przełomie 1989/1990 r. i byłem pod dużym wrażeniem sprawnego przekazania władzy na rzecz administracji demokratycznej. Trzeba dodać, że międzypartyjna zmiana w systemie amerykańskim jest totalna, przynajmniej na szczeblu administracji federalnej. Okres przejściowy przebiega w zasadzie bezkolizyjnie mimo napięć, a jego celem nadrzędnym jest zabezpieczenie fundamentalnych interesów kraju. Wszystko to wskazuje na wysoką kulturę polityczną, której nie był w stanie zakłócić szaleńczy krok Trumpa.
Czytaj też: Czy Duda nadal będzie odgrywał rolę w scenariuszu Kaczyńskiego?
Polska Jesień Ludów
Nie zamierzam sugerować wprowadzania instytucji okresu i zespołu przejściowego w Polsce. O ile mi wiadomo, żaden kraj nie wypracował analogicznego systemu. Obecny ustrój w Polsce zaczął się formować po wyborach w 1989 r., ale nie było do końca wiadomo, jak się sprawy potoczą. Działał wprawdzie rząd Mazowieckiego, ale prezydentem był Jaruzelski, uosabiający czasy PRL (trzeba sprawiedliwie oddać, że był lojalny wobec nowej sytuacji politycznej). Tzw. Jesień Ludów, czyli zmiany w krajach postkomunistycznych, już trwała, ale powodzenie wcale nie było przesądzone.
Obecnie jest inaczej. Mimo rozmaitych problemów można uznać, że sytuacja międzynarodowa jest jakoś ustabilizowana z uwagi na członkostwo Polski w NATO i UE. Mamy konstytucję z 1997 r. i już dość bogatą praktykę ustrojową w postaci szeregu wyborów, prezydenckich, parlamentarnych, samorządowych i europejskich. Wprawdzie nie ukształtował się system dwupartyjny, ale jest wielopartyjny. Nawet przyjąwszy, że mamy dwa dominujące nurty polityczne, trzeba liczyć się z tym, że żaden z nich nie musi mieć bezwzględnej większości parlamentarnej. Przekazywanie władzy odbywało się bez specjalnych konfliktów, a to, że zdarzały się upadki rządu z powodu nieuzyskania wotum zaufania (np. gabinet Olszewskiego 1992, gabinet Kaczyńskiego 2007), jest rzeczą normalną w systemie wielopartyjnym.
Czy Morawiecki pogratuluje Tuskowi
Podziały polityczne pojawiły się niedługo po zmianach w 1989 r. Blok solidarnościowy, który wygrał wybory i był w Sejmie i Senacie reprezentowany przez Obywatelski Klub Parlamentarny, grono zrzeszające posłów i senatorów wybranych z listy Komitetu Obywatelskiego przy przewodniczącym NSZZ „Solidarność” w 1989 r., szybko przestał być jednolity, w szczególności w związku z wyborami prezydenckimi w 1990 r. Kościół katolicki dolewał oliwy do ognia, np. przez znane hasło abp. Michalika: „katolik głosuje na katolika, a Żyd na Żyda”, a w ogólności zawsze był aktywny w popieraniu jakiejś (prawej) strony sporu politycznego.
Rozmaite epizody w rodzaju deklaracji (w trakcie debaty przed wyborami prezydenckimi 1995) L. Wałęsy o tym, że może podać nogę, a nie rękę A. Kwaśniewskiemu, nie mogą być traktowane jako obraz kultury politycznej w Polsce. Werdykt obywatelski był zresztą bezlitosny dla Wałęsy – sondaż pokazał, że 70 proc. respondentów negatywnie oceniło jego zachowanie. W końcu panowie się pogodzili. Politycy zachowali rozsądek w bardziej dramatycznych sytuacjach, np. mimo olbrzymiego napięcia (pomijam szczegóły i powody) między prezydentem Wałęsą a premierem Olszewskim wspomniany upadek ówczesnego rządu (tzw. noc teczek z 4 na 5 czerwca 1992) przebiegł w zasadzie pokojowo, a pogłoski o mobilizacji jednostek nadwiślańskich w obronie odwołanego gabinetu są zdaniem historyków jedynie legendą.
Jakimś pozytywnym i krzepiącym symbolem przekazania władzy w III RP może być to, że 2015 r. ustępująca premierka Ewa Kopacz z PO spotkała się ze swoją następczynią Beatą Szydło z PiS i wręczyła jej bukiet kwiatów, aczkolwiek relacje między ich ugrupowaniami były wtedy dalekie od idealnych.
Załóżmy, że niezależnie od wyniku dudowania (dodawania w stylu p. Dudy) w celu ustalenia, ile wynosi większość z 460, p. Tusk zostanie w końcu premierem. Czy p. Morawiecki spotka się z nim publicznie, by mu pogratulować? Stawiałbym na negatywną odpowiedź, uzasadnioną m.in. tenorem dobrozmiennej propagandy, np. rykami p. Rykowskiego (nomen omen) z programu „Jak oni kłamią” w TVP Info. Kłamstwo ma np. polegać na tym, że poszczególne ugrupowania opozycyjne różnią się programowo. Tedy epistemologiczne odkrycie p. Rykowskiego polega na tym, że jeśli A i B się różnią, to kłamią. Dobre, nawet bardzo.
Czytaj też: Pan Mastalerek u Dudy. Kogo okiwa?
Skąd ta wrogość między PiS a PO
Warto zastanowić się nad źródłami wrogości czy nawet nienawiści między obozem tzw. dobrej zmiany a obecną (jeszcze) opozycją. Jak wyżej napisałem, rozmaite konflikty nie ominęły obozu (post)solidarnościowego, ale to jeszcze można uznać za coś normalnego w systemie wielopartyjnym. Nie wiem, czy możliwe było takie rozwiązanie, że prezydentem zostanie Wałęsa, a premierem Mazowiecki. Na pewno przeciwdziałał temu J. Kaczyński, prowadzący kampanię prezydencką pierwszego, ale został dość szybko wyrzucony z Kancelarii Prezydenta (nie wchodzę w powody).
Bracia Kaczyńscy stali się od tej pory zaciekłymi wrogami Wałęsy i zaczęli budować własny obóz polityczny. Pomijając lata 1992–2004, przejdę od razu do wyborów w 2005. PiS wygrał je różnicą niespełna 4 proc. głosów. Myślano wówczas o stworzeniu tzw. PO-PiS, tj. niejako odbudowie obozu solidarnościowego, ale J. Kaczyński oferował ewentualnemu partnerowi niewiele stanowisk – być może już wtedy orientował się na układ z Ligą Rodzin Polskich i Samoobroną.
Gabinet Kaczyńskiego nie przetrwał, a w przedterminowych wyborach zwyciężyła PO i zaczęła rządzić z PSL. PO nie ukrywała satysfakcji, a PiS rozczarowania. Relacje między partiami stały się chłodne, łagodnie mówiąc. PiS poniósł kolejną porażkę w 2011 r. W międzyczasie miała miejsce katastrofa smoleńska. J. Kaczyński zaczął oskarżać PO słowami: „Zabiliście mojego brata”, a w czasie jednej z tzw. miesięcznic ogłosił: „Cała Polska z was się śmieje”, co J. Brudziński uzupełnił słowami „komuniści i złodzieje”.
Stało się jasne, że drogi obu ugrupowań całkowicie się rozeszły. Kolejne wybory w 2015 r. stały pod znakiem rywalizacji zaprawionej zdecydowaną wrogością, coraz bardziej przeradzającą się w nienawiść. Było to widać w związku z wyborami parlamentarnymi (2019) i prezydenckimi (2020), w obu wypadkach wygranymi przez PiS, a także w tym, że dobrozmieńcy łagodniej traktują SLD (czyli postkomunistów) niż PO.
Werbalnym symbolem tego stanu rzeczy jest propaganda (jej dobitnym wyrazem jest serialowy „Reset”) uznająca D. Tuska za równoczesnego agenta Merkel (lub Scholza) i Putina czy opowiadania o Grupie Webera w Parlamencie Europejskim jako analogonu najemniczej Grupy Wagnera w Rosji. Jestem zwolennikiem obecnej (jeszcze) opozycji i mogę być nieobiektywny, ale zdecydowanie większa agresja ma miejsce po stronie PiS niż PO. Uważam, że Prezes the Best jest głównym architektem tego stanu rzeczy i uczynił nienawiść do Tuska i jego obozu głównym instrumentem swej strategii politycznej.
Czytaj też: Prezes Kaczyński ma już plan na najbliższe miesiące
PiS chce miękko wylądować
Powyższe jest tłem obecnego problemu z przekazaniem władzy przez PiS na rzecz opozycji. Trzeba jednak odróżnić dwa aspekty tego procesu. Po pierwsze, mamy do czynienia z gorączkowymi zabiegami o czysto materialne frukta (zarówno nowe, jak i zachowanie starych) po stronie jeszcze obecnych piastunów władzy oraz tuszowaniem rozmaitych „nieścisłości” (delikatnie mówiąc) przy pomocy specjalnie zakupionych niszczarek. A więc organizuje się rozmaite konkursy, rozstrzygane na korzyść dobrozmieńców, rozdziela wielomilionowe nagrody, szasta dotacjami dla dobrozmiennych projektów społecznych, kulturalnych czy naukowych czy przeprowadza nominacje na ostatnią chwilę.
Pan komendant policji „Granatnik” Szymczyk wybiera się na wcześniejszą emeryturę, co zapewni mu sowite uposażenie, i namawia wojewódzkich szefów policyjnych do podobnego manewru. Przypuszczalnie trwają kombinacje z przepisywaniem majątku na żon czy mężów. Nie zdziwiłbym się, gdyby (korzystam tu z konceptu p. Kasi Kasi) p. Morawiecki przepisał większość (w rozumieniu dudowania) swoich działek na Szanowną Małżonkę. Opozycyjni pretendenci do objęcia władzy zapowiadają głębokie zmiany w telewizji publicznej, co inspiruje p. Matyszkowicza, a także jego sojuszników i podkomendnych, do kroków utrzymujących obecny stan rzeczy, np. w postaci utworzenia koncernu medialnego na bazie TV Republika i Polska Press, tj. prasy regionalnej wykupionej przez Orlen. Ma to zapewnić miękkie lądowanie np. p. Holeckiej, p. Klarenbachowi, p. Kłeczkowi, p. Rachoniowi czy już wspomnianemu p. Rykowskiemu, by wymienić tylko niektóre osobistości zasłużone w dobrozmiennej propagandzie.
Temu zresztą służą rozmaite proroctwa o całkowitym zniesieniu wolności słowa po objęciu władzy przez Tuska i jego ludzi, a także zadziwiająco liczne i „spontaniczne” protesty zwykłych ludzi przeciwko ewentualnym zmianom w TVP. Przypomina to telewizyjne akcje mające pokazać poparcie ludu pracującego miast i wsi dla poczynań Gomułki w 1968 r. czy Jaruzelskiego w 1982. Nie jest to nawet nadmiernie zaskakujące, bo niemal każda odchodząca władza z reguły chce coś zyskać (a przynajmniej nie stracić) w związku z utratą własnej pozycji i profitów z nią związanych. Wszelako skala zabiegów dobrozmieńców w tym zakresie jest wyjątkowa, chyba nieporównywalna z tym, co czynili komuniści po 1989 r.
Czytaj też: Nie zepsujcie tego. Przegrany PiS wciąż jest groźny
Ewenement w skali świata
Po drugie, obóz tzw. dobrej zmiany nie ukrywa, że chce utrudnić objęcie władzy tym, co wygrali 15 października. Wskazuje się np. na zatajanie faktycznego stanu finansów publicznych. Podkreślam, że sprawa nie dotyczy gigantycznej dziury budżetowej, bo można to zrzucić na karb beztroskiej polityki finansowej prowadzonej przez Bambika Morawieckiego, ale właśnie manipulowania informacją o stanie budżetu państwa. Jest oczywiste, że społeczna ocena nowej ekipy rządzącej będzie zależeć od spełnienia jej zapowiedzi przedwyborczych, a to zależy od posiadanych środków pieniężnych. Jeśli nowy premier z ramienia opozycji (kimkolwiek by był) dowie się po tzw. niewczasie o faktycznym stanie rzeczy, rządowi będzie trudniej nie tylko zrealizować zapowiedzi, ale i opanować normalne wydatki państwa.
Są i konkretne posunięcia. Gremium dowodzone przez mgr Przyłębską obudziło się i zamierza orzec o korekcie emerytur, co ma kosztować budżet jakieś 5 mld zł. Poinformowano, że został wybrany główny wykonawca CPK, a odstąpienie od umów poskutkuje poważnymi karami. Pan Horała, główny budowniczy CPK, z nieukrywaną radochą oświadczył, że rezygnacja z tej inwestycji będzie drogo kosztowała.
Niewykluczone, że pospiesznie są zawierane podobne kontrakty z innymi kontrahentami. Wygląda też na to, że zyski rozmaitych spółek skarbu państwa, np. tej kierowanej przez byłego wójta Pcimia, czyli Orlenu, gwałtownie spadły, co automatycznie skutkuje obniżką wpływów do budżetu. PiS nie tai, że nawet jeśli obecna opozycja stworzy w końcu rząd, to liczy na rychły powrót do władzy z powodu niepokojów, wywołanych np. podwyżkami cen energii. Celem sypania piasku w szprychy nowej władzy jest spowodowanie poważnych trudności. Taką politykę trzeba uznać za prawdziwy ewenement w historii politycznej świata, przynajmniej jeśli brać pod uwagę systemy pretendujące do miana demokratycznych. Można rozumieć ostrą rywalizację przedwyborczą i walkę na obietnice, ale sytuacja polegająca na tym, że ustępująca władza celowo pogarsza sytuację społeczno-gospodarczą w nadziei na wykorzystanie tego w przyszłych wyborach, wygląda na coś z krainy science fiction i totalny brak odpowiedzialności za państwo.
Wciąż nie jest jasne, czy Zjednoczona Prawica odda dobrowolnie władzę, czy też wykręci jakiś numer siłowy. Pan Duda jest namawiany przez „ulicznych” dobrozmieńców do wprowadzenia stanu wojennego (zagraniczni analitycy biorą to poważnie pod uwagę) i długo dumał nad marszałkiem Sejmu. Niektórzy tłumaczą te manewry szczęściem p. Dudy, bo wreszcie mówi się o nim więcej niż o p. Kaczyńskim, co świadczy o tym, że stał się ważniejszy. Pomijając osobiste odczucia prominentów obecnej władzy, to jasne, że PiS po prostu nie nadaje się do rządzenia nowoczesnym państwem. Niech odejdzie w pokoju, a im szybciej to się stanie, tym lepiej.