Kac gigant u demokratów, trwa pochód populistycznej prawicy. A Nawrocki nie będzie Dudą bis
A przecież miało być dobrze. Politycy obozu rządowego przekonywali nas do ostatniej chwili. Nawet w niedzielę wieczorem, gdy sondaże exit poll dawały Rafałowi Trzaskowskiemu tylko minimalną przewagę, ten zamiast powiedzieć „poczekajmy”, wzniecił bezkrytyczny entuzjazm, który udzielił się milionom. Dwie godziny później, po ogłoszeniu wyników late poll, wszyscy się tego niewczesnego entuzjazmu zawstydziliśmy. I właśnie ta dwugodzinna iluzja najlepiej pokazuje, jak bardzo Rafał Trzaskowski i my razem z nim odkleiliśmy się od rzeczywistości. Owszem, niewiele brakowało do zwycięstwa, lecz tym bardziej strach pomyśleć, co by było, gdyby zamiast Nawrockiego Kaczyński wystawił kogoś mocniejszego i nieobciążonego tak fatalną i kompromitującą przeszłością. Jaki wynik osiągnąłby Przemysław Czarnek? Albo Mariusz Błaszczak? A jednak Kaczyński wybrał właśnie Nawrockiego. Może na takiej samej zasadzie, jak wtedy, gdy ministrem nauki uczynił Czarnka – z zemsty i dla upokorzenia swoich nieprzyjaciół.
Nawrocki nie będzie Dudą bis
Bo, owszem, mieć Karola Nawrockiego za prezydenta to dla połowy Polaków i dla całej demokratycznej klasy politycznej ciężkie upokorzenie i wstyd. To Jarosław Kaczyński uczynił to Polsce. I chociaż wypromowanie Andrzeja Dudy było tego samego rodzaju hucpiarstwem, to jednak tym razem kaliber jest inny. Nawrocki nie będzie Dudą bis. Będzie politycznym kibolem, prowadzącym bezpardonową i niebojącą się łamania konstytucji politykę konfrontacji, wymierzoną w obóz liberalny, w lewicę, w Unię Europejską, a pewnie również w Ukrainę. A jednocześnie będzie naszym „małym Trumpem”, wiecznie antyszambrującym u swojego guru w Waszyngtonie. I jeśli ktokolwiek w szerokim świecie cieszy się z wyboru Nawrockiego, to właśnie te dwie stolice: Waszyngton i Moskwa. Bo i tu, i tam nie cierpią Unii Europejskiej. Jakiż to smutny i zatrważający paradoks. Za to u naszych przyjaciół w europejskich stolicach zapanowała konsternacja i zażenowanie. Jednak ci Polacy nie tacy znów w demokracji mocni, jak się wydawali w 2023 r. Poszli na lep populizmu i nacjonalizmu, wybierając „ultrasa” z szemraną przeszłością. I jak tu teraz słać depesze gratulacyjne, a w przyszłości bratać się na politycznych konwentyklach z facetem oskarżanym o stręczycielstwo i wyłudzenie mieszkania? Dlaczego Polacy nam to zrobili?
Skala katastrofy, która nas spotkała, na razie przerasta naszą wyobraźnię. Ale trzeba zacząć ją ćwiczyć zawczasu. A to wymaga odwagi. Strach pomyśleć o tych zadufanych w sobie narodowcach i karierowiczach, którzy wkrótce zapełnią pałac przy Krakowskim Przedmieściu. O tych kawalkadach samochodów tam i z powrotem mknących przez Warszawę na sygnale. O tych luksusach i egzotycznych podróżach, nacjonalistycznych tyradach, wyniosłych minach i szyderczych uśmiechach naszego nowego pana, Pana Prezydenta Państwa Polskiego Doktora Karola Nawrockiego. Cóż, rasowy narodowiec i „kibic” na prezydenckim urzędzie musi mieć swój „kibicowski” styl. A my tylko będziemy słuchać, cali bezradni i zrozpaczeni, coraz to nowych opowieści emerytowanych gangsterów z Karolem w roli głównej bądź epizodycznej. Dla nas – tortura wstydu, dla nich – nieustające źródło radości. Bo bezwstyd i amoralizm to przecież sama przyjemność. Dlatego tak wiele ich na świecie.
Triumwirat Kaczyńskiego, Mentzena i Brauna
Jest to sytuacja bezprecedensowa, gdy prezydentem zostaje człowiek jawnie dążący do obalenia rządu. A czy rząd pozwoli się obalić? Donald Tusk będzie twardym przeciwnikiem i nie da się tak łatwo przepędzić. Zapewne zanim jeszcze Nawrocki rozgości się w pałacu, czeka nas głosowanie nad wotum zaufania dla gabinetu Tuska i wymiana kilku ministrów. To jednakże zaledwie początek gry, której kulminacją będą wybory parlamentarne w 2027 r. Objawiona w niedzielę zgodność i aktywność całego prawicowego elektoratu każe podejrzewać, że zawiązany zostanie triumwirat Kaczyńskiego, Mentzena i Brauna, dążący do przejęcia władzy jak najszybciej się da. Może nawet przed rokiem 2027. Nawrocki – kto wie, czy nie z pomocą Dudy – będzie patronować temu przedsięwzięciu pod czujnym okiem Jarosława Kaczyńskiego. Za radą Kaczyńskiego Nawrocki zapewne będzie się starał nie straszyć Polaków swoim radykalizmem, aby w wyborach w roku 2027 nie wzbudzić podobnej fali, jak owego niezwykłego 15 października roku 2023. Będzie czasami na coś się zgadzał, coś tam podpisywał, kogoś tam komplementował, kogoś uwodził. Aby tylko nas uspokoić, uśpić naszą czujność, no i nie zamknąć sobie drogi do drugiej kadencji. Nie będzie łatwo z nim grać w polityczną grę. A stawka będzie przecież maksymalna. Bo jeśli PiS z Konfederacją i Braunem przejmą władzę, to możemy pożegnać się z demokracją, rządami prawa i zapewne również z Unią Europejską (czego ministrem zostanie Grzegorz Braun?). Tak jak dziś możemy już pożegnać się z ustawą liberalizującą aborcję, z ustawą o związkach partnerskich, naprawą sądownictwa czy obsadzeniem funkcji prezesa NBP przez niezależnego fachowca.
Nie wolno nam uciekać od pytania, co się właściwie stało i kto jest temu winien. Na poziomie kulturowym odpowiedź jest prosta. Mieszkańcy wsi i małych miast na wschodzie kraju nie znoszą Ukraińców i boją się wszelkich imigrantów, a za to władzę chcą mieć pobłogosławioną przez Kościół. To wystarczy, aby trzy czwarte wyborców opowiedziało się tam przeciwko kandydatowi wielkomiejskiej elity. Do tego dochodzi zrewoltowana młodzież, której imponuje „antysystemowość”, zabarwiona egoizmem i lekką pogardą dla państwa jako takiego. Taki nastrój ciągnie się u nas przez pokolenia, ogarniając kolejne masy młodzieży. Z drugiej zaś strony mieszczanie i klasa średnia lubią wybrzydzać, karać wyborczą absencją i w ogóle mieć „swoje zdanie”. Jest to elektorat kapryśny i trudny do pełnego zmobilizowania. I akurat 1 czerwca „zakaprysiło” lub wyjechało o 150 tys. dobrze sytuowanych mieszczan za dużo. No i zamiast bonjour mamy à Dieu!
Jako że Trzaskowski przegrał o włos (równie dobrze mógłby o włos wygrać!), każdy incydentalny czynnik mógł zmienić bieg wydarzeń. Oznacza to, że każdy, kto w obozie demokratycznym popełnił błąd albo po stronie konkurencji wymyślił jakąś zagrywkę przeciwko kandydatowi koalicji 15 października, mógł wywrzeć decydujący wpływ na wynik wyborów. Tym samym można mówić o całkiem spersonalizowanej winie. W tym kontekście warto przypomnieć, że po raz drugi Adrian Zandberg swoim kunktatorskim zachowaniem przysłużył się Jarosławowi Kaczyńskiemu. W roku 2015 nie przyłączył się do lewicowej koalicji, która poległa w wyborach, a Partia Razem zdobyła w nich zaledwie ok. 3 proc. głosów i również do Sejmu nie weszła. Dzięki temu Kaczyński mógł przejąć władzę. Natomiast dzisiaj Adrian Zandberg uchylił się od poparcia Rafała Trzaskowskiego, w wyniku czego aż 16 proc. wyborców lidera Partii Razem w drugiej turze poparło Karola Nawrockiego.
Populistyczno-prawicowe wzmożenie
Swoją część winy musi też wziąć na siebie Donald Tusk. Chyba niepotrzebnie puścił sygnał, że wolałby, aby w partyjnych prawyborach wygrał Trzaskowski, a nie Sikorski. Wygląda na to, że Radosław Sikorski lepiej radziłby sobie z kampanią i z samym Nawrockim. Byłby jednakże silniejszym niż Trzaskowski prezydentem, co niekoniecznie odpowiadałoby premierowi. Niezbyt ciepłe relacje Tuska z Trzaskowskim zadecydowały również o tym, że nie wszystkie siły i aktywa PO zostały w kampanii wykorzystane. Kampania Trzaskowskiego była dość mizerna i obsługiwana przez nie najlepszą firmę. Widać było, że jego sztab jest zamkniętym w sobie mikrokosmosem, nieprzemakalnym dla krytyki, której było w środowisku Koalicji Obywatelskiej sporo. Nie wszystkie spotkania były udane, nie wszystkie wyjazdy „w teren”, zwłaszcza na wschód kraju, potrzebne, a rachuby na zdezaktywowanie wielu wyborców Mentzena nierealistyczne. Sam zaś Sławomir Mentzen, razem z Krzysztofem Bosakiem, jeszcze w dniu wyborów wbili nożyki w plecy Trzaskowskiemu, namawiając swoich zwolenników do pójścia na wybory. Kto wie, co by było, gdyby nie ich krótkie wiadomości w wyborcze popołudnie.
W polityce wiele rzeczy dzieje się przypadkiem. Są to jednakże incydenty istotne w krótkim okresie. Generalnie jednakże rządzą nią długookresowe tendencje. Wygrana Karola Nawrockiego mogła się nie przydarzyć, ale populistyczno-prawicowe wzmożenie jest czymś więcej niż okazjonalnym faktem. Jest trendem. A to oznacza, że na razie nie będzie żadnej narodowej zgody ani jedności. Polska jest krajem o dwóch społeczeństwach, które słabo się znają, mało się szanują, a jeszcze mniej lubią. Na Podlasie czy na Lubelszczyznę można dojechać z Warszawy w niecałe dwie godziny, ale w sensie kulturowym i społecznym jest to właściwie podróż do innego kraju. Na dobrą sprawę ten drugi kraj zaczyna się 20 km za każdym dużym miastem. 1 czerwca 2025 r. „kraj za miastem” okazał się nie drugim, lecz pierwszym. I sami sobie jesteśmy winni. Nie chciało się iść zagłosować na „bonżura”, to teraz będzie „siemanko”.