Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Kryzysy młodości w filmach Davida Roberta Mitchella

Kadr z filmu „Tajemnice Silver Lake” Kadr z filmu „Tajemnice Silver Lake” mat. pr.
Najnowsze dzieło Davida Roberta Mitchella, „Tajemnice Silver Lake”, podzieliło krytyków. Co nie zmienia faktu, że reżyser należy do ścisłej czołówki filmowców, których karierę należy uważnie śledzić.

Trzeci pełny metraż Davida Roberta Mitchella – „Tajemnice Silver Lake” (2018 r.) – podzielił krytyków, którzy mieli okazję obejrzeć film na tegorocznym festiwalu w Cannes, gdzie odbyła się jego światowa premiera (podobnie zresztą jak dwóch poprzednich utworów urodzonego w Clawson w stanie Michigan Amerykanina). Jedni, bez reszty poddając się immersyjnej sile obrazu i dźwięku, nie mogli wyjść z zachwytu i nie skąpili pochwał twórcy, który – wciąż najwyraźniej niesiony na fali sukcesu poprzedniego dzieła – postanowił nie spoczywać na laurach, realizując film ambitny, fascynujący i niekonwencjonalny (Tadeusz Sobolewski pisał wręcz o „erupcji pomysłów”). Drudzy zaś, ci bardziej powściągliwi, odebrali całość jako przede wszystkim za długą i rozwlekłą, w której – owszem – pojawia się kilka ciekawych konceptów, ale żaden z nich nie jest w stanie zrekompensować braku atmosfery i napięcia, natomiast postawa głównego bohatera, pozbawionego właściwej ekspozycji, uniemożliwia emocjonalne zaangażowanie się w jego losy.

Ale zarówno piewcy, jak i malkontenci zgadzali się co do jednego – reżyser należy dziś do ścisłej czołówki filmowców, których karierę należy uważnie ś l e d z i ć.

Przedmiejskie mity

Mitchell, którego twórczość jest w Polsce mocno promowana przez dwie wrocławskie imprezy – Nowe Horyzonty i American Film Festival – zadebiutował obrazem „Legendarne amerykańskie pidżama party” (2010 r.), opowiadającym historię czworga młodych ludzi lawirujących ulicami Detroit w poszukiwaniu miłosnych przygód. Przedmieścia upadającej stopniowo metropolii, która okres największej prosperity ma dawno za sobą, wyrażają stan, w jakim znajdują się bohaterowie – choć wciąż są młokosami, w ich egzystencję zdążyły się wkraść gorycz i pesymizm.

Czytaj także: Młodzi, odważni, genialni

Zamknięcie epizodycznej struktury w ramach tak lubianej przez kinematografię jednej nocy, w tym przypadku poprzedzającej koniec lata, pozwala reżyserowi odtworzyć lęki, które dzielą jego protagoniści. „To może być ostatnia noc w moim życiu” – mówi rzewnie jeden z chłopaków, a ktoś inny dodaje, że zanim się człowiek zorientuje, że się pogubił, jest już za późno na cokolwiek. Aura nostalgii za utraconą młodością jest tu wszechobecna, mimo że w rzeczywistości, przynajmniej teoretycznie, tyle przed nimi. Mitchell w sposób dość staroświecki snuje opowieść o dojrzewaniu i buzujących hormonach. Pryszczaci nastolatkowie z aparatami ortodontycznymi szukają miłości, być może nie pierwszej, na pewno nie ostatniej. Ich zachowanie przypomina okres godowy, ale inicjacja seksualna ogranicza się zaledwie do kilku pocałunków („Całowałeś się z kimś?” – pyta nad ranem któryś z bohaterów, na co towarzysz wędrówki odpowiada mu posępnie: „Nie, a ty?”).

Młodzież jest niewinna i nieporadna w swoich poczynaniach, nie sili się na oryginalność, o zgrywaniu cwaniaków nawet nie wspominając. Daleko jej do tej, którą niemal dwie dekady wcześniej portretował Richard Linklater w „Uczniowskiej balandze” (1993 r.). Imprezy, choć jest ich jednocześnie kilka na całym osiedlu, są nudne, co z kolei kontrastuje z utworami spod znaku producenckiego emploi Judda Apatowa, takimi jak choćby serial „Luzaki i kujony” (1999–2000) czy „Supersamiec” (2007 r.). Mitchell dekonstruuje konwencję, co dość szybko stanie się cechą charakterystyczną jego twórczości. Reżyser rezygnuje z potencjału komediowego na rzecz socjologicznej obserwacji. Nie ma tu miejsca na niewybredne żarty rodem z wulgarnych komedii dla nastolatków, są za to momenty krępujące, w których bohaterowie – ona i on – zostają sam na sam, a żadne z nich nie wie, co zrobić, czekając na ruch drugiej osoby. Doskonałą ilustracją takiej sytuacji, w której dodatkowo uwypukla się przepaść między licealistami a ich starszym rodzeństwem, jest scena w łazience: gdy okazuje się, że niedoświadczony chłopak nie ma nic do zaoferowania leżącej nago w wannie i kokietującej go dziewczynie, siostrze kolegi, ta przesuwa zasłonę – kurtyna bezpowrotnie opada.

Wszyscy śledzą

Drugi film Mitchella – głośne „Coś za mną chodzi” (2014 r.) – tchnął nową energię we współczesny horror (najwięksi entuzjaści pisali nawet o renesansie gatunku), zjednując sporą rzeszę wiernych fanów na całym świecie, także spośród tych sceptyków, których zmęczyły już postmodernistyczne inklinacje wielu dzisiejszych obrazów. Reżyser zręcznie posługuje się tu pastiszem, ale opowiadaną przez siebie historię oraz jej bohaterów traktuje całkowicie poważnie.

Fabuła jest dość osobliwa, ale w gruncie rzeczy nie stanowi niczego nowego, z czym wcześniejsze filmy grozy by się nie mierzyły. Oto nastoletnią Jay (Maika Monroe), zaraz po odbyciu stosunku z chłopakiem, którego ledwo zna, zaczyna nawiedzać tajemnicza istota. Jak się okazuje, wszystkiemu winien jest właśnie niezobowiązujący seks. Dziewczyna, chcąc pozbyć się klątwy, musi przespać się z kolejną osobą – w przeciwnym razie zginie. Okrutna i bolesna śmierć w tak skonstruowanym świecie jest niemal pewna i stale obecna; jest swoistą karą za grzechy popełniane przez młodych ludzi (ten przekaz wzmacnia czytana przez jedną z bohaterek powieść Fiodora Dostojewskiego).

Nawiązanie do horrorów sprzed kilku dekad jest oczywiste – tam też rozwiązłość prowadziła do zguby, a ofiarami padali ci, którzy za nic mieli obowiązujące zasady i moralne drogowskazy. Hekatombę przetrwać mogła tylko dziewica. Problem jednak w tym, że u Mitchella próżno takiej szukać. Jay nie jest święta, ale jednocześnie sporym nadużyciem byłoby nazwanie jej rozwiązłą. Na pierwszy rzut oka jest całkiem normalną nastolatką, choć w jej życiu wyraźnie brakuje radości – często filmowana jest tak, jakby była zupełnie sama, czego przykładem są sceny bezproduktywnego spędzania czasu w przydomowym, zaniedbanym basenie.

Takiemu stanowi sprzyja ponowne ulokowanie akcji w opuszczonym Detroit, mieście, które niemal z dnia na dzień stało się – nomen omen – widmem; mieście, w którym brak perspektyw na lepsze jutro. W tej sytuacji łatwo odczytywać film, idąc tropem kinematografii z przełomu lat 70. i 80., jako utwór moralizatorski (przenoszona drogą płciową klątwa jako metafora choroby wenerycznej lub AIDS) czy wręcz ostrzegawczy (przed przygodnym seksem jako źródłem cierpień), w którym – na domiar złego – rodzice tych dzieciaków są właściwie nieobecni. Nie sposób nie zauważyć, iż jest to także obraz o międzyludzkiej komunikacji – wszak bohaterowie muszą nieustannie działać, nie tylko przekazując piętno niejako z rąk do rąk, ale także konfrontując się z kochankami: alarmując ich o niebezpieczeństwie lub wysłuchując niecodziennej i niewiarygodnej przestrogi. Sprawę komplikuje bowiem fakt, że w razie gdyby zginęła osoba, na której barki przerzucone zostało przekleństwo, widmo wraca automatycznie do poprzednika. Każdy tu za kimś chodzi, stając przed moralnym dylematem: przetrwać, zamieniając życie kogoś innego w piekło, czy poświęcić się i czekać, aż klątwa cofnie się do niezdefiniowanego punktu wyjścia.

Podróż przez popkulturę

Pytań tego typu nie zadaje sobie Sam (Andrew Garfield), główny bohater wspomnianych „Tajemnic Silver Lake”. Gdy pewnej nocy w niewyjaśnionych okolicznościach znika jego zalotna sąsiadka Sarah (Riley Keough), chłopak postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. I tak nie ma nic innego do roboty – dotąd całe dnie spędzał, masturbując się, czytając komiksy, oglądając filmy i ogrywając kolejne poziomy starych gier. Przygoda, którą poniekąd sam inicjuje, jest mu potrzebna, by nadać pustej egzystencji sens. Jakie czasy, taki Philip Marlowe – można by rzec, patrząc na młodego mężczyznę, przedstawiciela pokolenia Y, głęboko zakorzenionego w popkulturze, zwyczajnie gubiącego się w gąszczu narracji.

Tych zaś – poprzez liczne nawiązania – jest u Mitchella sporo. Reżyser nie odżegnuje się od inspiracji, z których garściami czerpie – już w debiucie sięgał po francuską Nową Falę, parafrazując sceny z filmów „Jules i Jim” (1962 r.) Françoisa Truffauta czy „Żyć własnym życiem” (1962 r.) Jean-Luca Godarda. W „Coś za mną chodzi” pobrzmiewają echa kinowego dorobku Briana De Palmy, Johna Carpentera, Davida Cronenberga czy George’a Romero. Samo ulokowanie akcji w labiryncie Los Angeles przywodzi na myśl klasyki literatury spod znaku hard-boiled autorstwa Raymonda Chandlera czy Dashiella Hammetta (ten drugi stworzył postać Sama Spade’a, po którym bohater „Tajemnic Silver Lake” odziedziczył imię).

Stąd już niedaleko do konwencji neo-noir i choćby „Chinatown” (1974 r.) Romana Polańskiego, kryminału skąpanego w pełni kalifornijskiego słońca, ale także do nadrealistycznych wizji Miasta Aniołów, zawartych w „Zagubionej autostradzie” (1997 r.) i „Mulholland” (2001 r.) Davida Lyncha. Najchętniej jednak Mitchell korzysta z twórczości Alfreda Hitchcocka. Gdy okazuje się, że po okolicy grasuje zabójca psów, a Sam odbywa dziwne rozmowy telefoniczne z matką, widz, mając w pamięci „Psychozę” (1960 r.), może domniemywać, iż to właśnie on zagraża życiu czworonogów. Młody mężczyzna jest ponadto podglądaczem amatorem. Niczym centralny bohater „Okna na podwórze” (1954 r.) obserwuje atrakcyjne sąsiadki: wiecznie roznegliżowaną właścicielkę gadającej papugi oraz Sarę, na poły Marilyn, na poły Hitchcockowską blondynkę, zafascynowaną „Jak poślubić milionera” (1953 r.) Jeana Negulesco (właśnie z Monroe w obsadzie).

Sam przygląda się w zasadzie wszystkiemu: nie tylko kobietom, ale także imprezom i ich uczestnikom oraz przede wszystkim rzeczywistości, którą odbiera surrealnie, przefiltrowując przez nabyte w przeszłości kompetencje kulturowe. Liczne odniesienia nie są bynajmniej puste. Poza tym, że świadczą o sprawności warsztatowej reżysera oraz jego kinofilskim zacięciu, uwypuklają kryzys egzystencjalny opisywany przez Mitchella, który w największym stopniu dotyczy bodaj milenialsów: co po nich zostanie, skoro wszystko już było, a to, co sprzedaje popkultura, ma źródło w przeszłości?

Czytaj także: Jak trafić do pokolenia milenialsów

Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Mamy wysyp dorosłych z diagnozami spektrum autyzmu. Co to mówi o nich i o świecie?

Przez ostatnich pięć lat diagnoz autyzmu w Polsce przybyło o 100 proc. Odczucie ulgi z czasem uruchamia się u niemal wszystkich, bo prawie u wszystkich diagnoza jest jak przełącznik z trybu chaosu na wyjaśnienie, porządek. A porządek w spektrum zazwyczaj się ceni.

Joanna Cieśla
23.04.2024
Reklama