Tomasz Łubieński nie żyje. Marzył o teatrze, napisał jeden z najważniejszych esejów XX w.
Uprawiał wiele gatunków, był multiinstrumentalistą – dramaturgiem, scenarzystą, poetą, tłumaczem, ale przede wszystkim genialnym eseistą, który odegrał dużą rolę w czasach (zwłaszcza lata 70.), gdy eseistyka miała formacyjny charakter.
Trzy najważniejsze książki tego okresu, które wymienia się jednym tchem, to „Rodowody niepokornych” Bohdana Cywińskiego, „Sylwetki polityczne XIX wieku” Wojciecha Karpińskiego i Marcina Króla oraz „Bić się czy nie bić” Tomasza Łubieńskiego. Mówiąc najkrócej, jak się da, był to esej antypowstańczy. Dla tego autora – emblematyczny.
Namiętnie przeciw powstaniom
Łubieński wyrastał w tradycji konserwatystów, którzy odwoływali się do postaci Aleksandra Wielopolskiego (1803–77). Uznawali go za wielkiego patriotę, źle ocenianego przez następne pokolenia. Jego koncepcją była praca w zaborze rosyjskim – ale bez pomocy szabli. Taki był też kręgosłup Łubieńskiego. Nie lubił powstania warszawskiego, które uznawał za straceńczy gest, tak jak nie lubił sanacji – za wypinanie piersi do orderów i szumne polityczne zapowiedzi, podczas gdy na koniec, we wrześniu 1939 r., polska armia została rozbita natychmiastowo.
Ponieważ był namiętny, powiedziałbym, że Łubieński nienawidził wojennych dowódców, tych 50-latków, którzy w swojej nieodpowiedzialności wysyłali w 1944 r. na barykady dziewczęta i chłopców. W okrągłe rocznice wybuchu powstania był jednym z nielicznych, którzy odważnie przeciwstawiali się jego legendzie. Był w tym konsekwentny.
Ale to niejedyny rys jego pisarstwa. W jednym z esejów kreśli opowieść o powstaniu listopadowym, o tym, że naprzeciwko powstańców stoi rosyjska armia.