Spółdzielnie pracy – jest ich obecnie kilkaset, w tym także Wydawnictwo Polityka – są dziś ustrojowym dziwactwem. Jako jedyne przedsiębiorstwa nie mają możliwości zmiany formuły prawnej, są też obligatoryjnie podporządkowane tzw. związkom lustracyjnym i organom samorządu spółdzielczego. Tkwią więc w swoistym, nadzorowanym, więzieniu prawnym. Kolejna próba zmiany tej sytuacji została właśnie zablokowana przez Ministerstwo Gospodarki. Ten sektor staje się już pomału symbolem ograniczania swobody gospodarczej w Polsce i opresji ze strony niewielkich, ale wpływowych grup interesów.
W ubiegłym roku w Ministerstwie Gospodarki, pod kierunkiem ówczesnego wiceministra Adama Szejnfelda, przygotowano projekt tzw. megaustawy o usuwaniu barier administracyjnych dla obywateli i przedsiębiorstw. Przewidywała ona nowelizację kilkudziesięciu aktów prawnych, w tym także prawa spółdzielczego. Projekt trafił właśnie do konsultacji międzyresortowych. Konfederacja Pracodawców Prywatnych Lewiatan, w opublikowanym niedawno oświadczeniu, zwróciła uwagę, że w porównaniu z poprzednią wersją z ustawy w tajemniczy sposób zniknęło bardzo wiele zapisów, w tym także cały rozdział dotyczący możliwości przekształcenia spółdzielni pracy w spółki prawa handlowego. Pytany o to wicepremier i minister gospodarki Waldemar Pawlak oświadczył, że tego akurat życzyły sobie związki spółdzielcze.
Trudno się dziwić, bo owe związki (skądinąd wielu działaczy tzw. ruchu spółdzielczego otwarcie sympatyzuje z PSL) to dość typowa biurokratyczna czapka, utrzymywana z ustawowych składek, opłat oraz z wynajmu okazałych nieruchomości przejętych po działających w PRL organizacjach spółdzielczych. Głosy samych spółdzielni zostały zignorowane. Jeden z wysokich urzędników ministerstwa z zaskakującym cynizmem powiedział nam – opisując faktyczny system stanowienia prawa w Polsce – że postanowiono „zamknąć mięsko w lodówce, ale jeśli psy będą szczekać, to jakiś kawałek się wyjmie”.