Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Bunt w kokpicie

Strajki w Ryanair

Irlandczycy mają u nas na razie kilkanaście samolotów w czterech bazach – we Wrocławiu, Krakowie, Gdańsku i podwarszawskim Modlinie. Irlandczycy mają u nas na razie kilkanaście samolotów w czterech bazach – we Wrocławiu, Krakowie, Gdańsku i podwarszawskim Modlinie. Amos Chapple / Getty Images
Ryanair przeżywa bardzo gorące lato, a jego klienci nie wiedzą, czy polecą na upragnione wakacje. Na razie linia idzie na wojnę ze związkowcami, więc strajków będzie coraz więcej.
Strajki w linii przewożącej ponad 130 mln pasażerów rocznie szybko się nie skończą.Wolfgang Rattay/Reuters/Forum Strajki w linii przewożącej ponad 130 mln pasażerów rocznie szybko się nie skończą.

Prędzej piekło zamarznie – tak przez lata Michael O’Leary, kontrowersyjny szef irlandzkiego giganta tanich lotów, odpowiadał na pytanie, kiedy zacznie wreszcie rozmawiać ze związkami zawodowymi. Zapewniał też, że szybciej odetnie sobie ręce, niż siądzie do stołu z przedstawicielami pracowników. Na szczęście dla siebie tej obietnicy nie spełnił, gdy zimą Ryanair po raz pierwszy w swojej ponadtrzydziestoletniej historii uznał związki zrzeszające pilotów i personel pokładowy. Oczywiście nie zrobił tego z dobroci serca. Związkowcy grozili strajkami tuż przed Bożym Narodzeniem, a zarząd Ryanaira chciał ich za wszelką cenę uniknąć. Linia bała się kolejnych wizerunkowych problemów po tym, jak na jesieni odwołała aż 20 tys. lotów z powodu braku pilotów.

O’Leary oczywiście dobrze wiedział, że jego zimowa decyzja, choć pomoże linii na krótką metę, otworzy w jej życiu zupełnie nowy rozdział. A tego Irlandczyk, nieprzyzwyczajony dotąd do dzielenia się z kimkolwiek swoją władzą, bardzo się obawiał. Miał rację. W ciągu pół roku związki w wielu krajach rozpoczęły walkę o poprawę losu pracowników Ryanaira, a teraz – w samym szczycie wakacyjnego sezonu – możemy obserwować jej efekty. Ostatni piątek był najtrudniejszym dla Ryanaira dniem w jego historii. Strajkowali piloci w Irlandii, Belgii, Holandii, Szwecji i Niemczech, a przewoźnik musiał odwołać czterysta spośród planowanych 2,4 tys. lotów (wśród nich 24 połączenia z i do Polski). Pod koniec lipca dwudniowy strajk personelu pokładowego we Włoszech, Hiszpanii, Portugalii i Belgii spowodował, że w całej Europie nie odbyło się prawie 600 lotów Ryanaira.

Wiele wskazuje, że to dopiero początek długiej walki, w której zostaną otwarte kolejne fronty. Coraz bardziej niezadowoleni przebiegiem negocjacji z władzami linii są także piloci brytyjscy, którzy dotąd nie strajkowali.

Nie tylko pieniądze

W tym konflikcie nie chodzi wyłącznie o pieniądze. Ryanair przypomina, że jego piloci dostali niedawno 20-proc. podwyżki i zarabiają dziś lepiej niż w wielu innych europejskich liniach. Według przewoźnika kapitan dostaje u niego średnio prawie 200 tys. euro brutto rocznie, a członek personelu pokładowego (czyli stewardesa lub steward) zarabia brutto od 25 do nawet 45 tys. euro rocznie.

Tyle że lista postulatów poszczególnych związków jest bardzo długa i na pierwszym miejscu najczęściej pojawiają się nie wynagrodzenia, a sposób zatrudniania. Ryanair przez lata wyspecjalizował się w oferowaniu swoim pracownikom umów z pośrednikami, zmuszaniu ich do fikcyjnego samozatrudnienia, a na dodatek stosowaniu irlandzkiego, a nie lokalnego prawa pracy. Koszty pracy w Irlandii są bowiem niskie, a do tego zwolnić zatrudnionego bardzo łatwo. Ryanair twierdzi, że piloci i personel pokładowy pracują na pokładzie maszyn zarejestrowanych w Irlandii, będących tak naprawdę terytorium irlandzkim, więc powinny się do nich stosować irlandzkie przepisy. Sądy w kilku europejskich krajach wydały już wyroki niekorzystne dla Ryanaira, ale ten ustępuje bardzo niechętnie. Gdy francuskie władze kazały mu stosować francuskie przepisy, po prostu zamknął wszystkie swoje bazy w tym kraju.

Protestujący chcą nie tylko umów na podstawie lokalnego prawa, ale też etatów. Często powtarzają się żądania stałych miesięcznych zarobków, które dają dużo większą pewność niż praca na akord. Tymczasem dzisiaj piloci, stewardesy i stewardzi nie wiedzą, ile godzin będą linii potrzebni w kolejnym miesiącu. Zimą, gdy rozkład jest uboższy, część zatrudnionych ma przymusowe, bezpłatne wakacje. Etat to zresztą nie tylko stabilne zarobki, ale też urlopy i przede wszystkim ubezpieczenie zdrowotne. Dziś za opiekę medyczną większość pracowników Ryanaira musi płacić z własnej kieszeni, więc oburzają się, gdy linia podaje zarobki brutto, i przekonują, że w rzeczywistości otrzymują dużo mniej.

Jednak związkowcy idą w swoich żądaniach znacznie dalej. Widać to na przykład w Dublinie, gdzie od kilku tygodni w piątki strajkuje grupa pilotów Ryanaira, która ma już etaty i nie udaje jednoosobowych firm. Oni chcą tzw. umów starszeństwa. – Pod tym pojęciem kryją się przywileje dla pracowników, którzy pracują w linii najdłużej. Mieliby wówczas na przykład pierwszeństwo w transferach do innych baz. Oczywiście takie zasady odebrałyby znaczną część władzy zarządowi Ryanaira, więc ten za wszelką cenę będzie się bronił – mówi Michał Leman, były menedżer w Locie, autor bloga lotniczego Captain Speaking.

Z kolei w Niemczech tamtejszy związek zawodowy Vereinigung Cockpit chce układu zbiorowego dla wszystkich pilotów, tak jak w innych liniach, które mają bazy w tym kraju.

Michael O’Leary nazywa postulaty protestujących śmiesznymi, a strajki niepotrzebnymi. Przez lata drwił z konkurentów, takich jak Lufthansa czy British Airways, gdy u nich trwały protesty, a loty były odwoływane. Teraz sam znalazł się w podobnej sytuacji, z której nie ma łatwego wyjścia. Bo im bardziej Ryanair ustępuje związkowcom, tym bardziej ci mają ochotę na więcej. – Piloci dobrze wiedzą, że teraz jest dla nich dobry czas, bo na rynku europejskim są rozchwytywani. Mogą zatem eskalować żądania. Ten moment chcą wykorzystać, aby na długie lata zbudować sobie mocną pozycję w Ryanairze – mówi Marek Serafin, redaktor naczelny portalu lotniczego PRTL.pl.

Także personel pokładowy walczy coraz ostrzej i też nie tylko o podwyżki. Stewardesy i stewardzi również chcieliby etatów, ale też rzeczy dużo mniej kosztownych dla linii. Mają już dość nachalnego sprzedawania pasażerom zdrapek, kanapek i kosmetyków, ale muszą to robić, bo prowizje to ważny element ich zarobków, a kto nie wypełni norm, ten musi się liczyć z sankcjami. Jednak personel pokładowy jest w gorszej sytuacji niż piloci. – W tym przypadku Ryanair łatwo nie ustąpi, bo takich pracowników można wyszkolić dużo szybciej niż pilotów, więc łatwiej zastępować niezadowolonych. Zresztą już dzisiaj stewardesy i stewardzi po kilku latach pracy często odchodzą z Ryanaira do linii, gdzie zarobią więcej i w spokojniejszych warunkach. A na ich miejsce przychodzą młodzi, bez doświadczenia, więc i gotowi pracować na warunkach Irlandczyków – mówi Michał Leman.

Najważniejsza polska linia

Strajki w linii przewożącej ponad 130 mln pasażerów rocznie szybko się nie skończą, bo zarząd na czele z Michaelem O’Learym postawił na konfrontację. Wykorzystał zresztą do tego nasz kraj, bo zapowiedział zabranie z bazy w Dublinie sześciu maszyn i przeniesienie ich właśnie do Polski. Mają zasilić flotę linii czarterowej Ryanair Sun, a zwalniani w Irlandii mogą oczywiście zachować pracę, jeśli… za maszynami też przeprowadzą się do Polski. To forma kary za strajki irlandzkich pilotów. Na tle niezadowolonych Niemców, Belgów czy Włochów Polska jawi się dla Ryanaira jako prawdziwy raj na ziemi.

Irlandczycy mają u nas na razie kilkanaście samolotów w czterech bazach – we Wrocławiu, Krakowie, Gdańsku i podwarszawskim Modlinie. Do tego dochodzi pięć maszyn Ryanair Sun, której flota ma się, zgodnie z ostatnimi zapowiedziami, co najmniej podwoić. U nas żadnych związków zawodowych w Ryanairze nie ma, bo też i nie ma etatów. Polskie władze, inaczej niż niemieckie, francuskie czy duńskie, tolerują na razie sposoby zatrudniania przez Ryanaira i nie mają problemu z tym, że pracownicy płacą składki w Irlandii, a nie u nas.

W nagrodę Ryanair chce się w Polsce dalej rozwijać. Już teraz jest na naszym niebie najważniejszą linią. W ubiegłym roku z polskich lotnisk zabrał w podróż 5,5 mln pasażerów, a jego udział w rynku sięgnął 30 proc. W tym roku pozycję lidera zapewne obroni mimo szybkiego rozwoju Lotu. Ryanair w Polsce jest zresztą postrzegany jako dość atrakcyjny pracodawca, bo płaci lepiej niż Lot, a do tego nasz narodowy przewoźnik od dłuższego czasu też stosuje umowy cywilnoprawne dla nowych pracowników. Etatów nie daje nawet pilotom, nie mówiąc o personelu pokładowym.

Jednak nasz rynek jest za mały, aby okazał się receptą na strajki. Nie da się do Polski ani innych państw naszego regionu (też wolnych od związków) przenieść maszyn z całej Europy, bo jest ich zwyczajnie za dużo. Flota Ryanaira liczy już 450 samolotów w 87 europejskich bazach, a do tego zaplanowane są dostawy ponad stu maszyn w ciągu najbliższych pięciu lat. W 2024 r. gigant ma mieć prawie sześćset samolotów i przewozić 200 mln pasażerów. Oznacza to, że O’Leary musi się porozumieć z pilotami na najważniejszych rynkach, nawet jeśli będzie to oznaczało wyższe koszty. Dla Ryanaira oczywiście to gorzka pigułka do przełknięcia. – Oni zawsze chwalili się, że są zdecydowanie najtańsi, więc mogą zaoferować ceny biletów najniższe na rynku. To był wręcz ich znak rozpoznawczy, element wizerunku. Teraz boją się, że stracą ten atut – mówi Marek Serafin.

Strajk to siła wyższa

Dalsze brnięcie w konflikty nic nie da. Ryanair już przyznał, że jego zyski zaczęły spadać z powodu protestów i odwoływania lotów. (Choć i tak ciągle są gigantyczne – ostatnio 1,4 mld euro rocznie). Do tego pasażerowie wybaczają Ryanairowi wiele za niską cenę biletów, ale ich cierpliwość też jest ograniczona. Tym bardziej że konkurenci, jak easyJet czy Wizz Air, ostro walczą o klientów, ale ze związkami rozmawiać potrafią, więc u nich strajków nie ma. – Ryanair to linia przede wszystkim dla turystów, a nie dla biznesu. Kto leci z rodziną na urlop, ten chce mieć pewność, że jego lot nie będzie odwołany czy opóźniony o wiele godzin. Strajki kompletnie dezorganizują wakacyjne plany, bo Ryanair do wielu miejsc lata zaledwie dwa czy trzy razy w tygodniu, a dodatkowo nie oferuje zamiany rezerwacji na połączenia u konkurencji. Tymczasem wielu pasażerów ma przecież zarezerwowane i opłacone noclegi czy wynajem samochodów. Odwołany lot oznacza ogromne straty finansowe – mówi Michał Leman. A do tego Ryanair odmawia wypłaty odszkodowań za anulowane w ostatniej chwili połączenia. Twierdzi, że strajki to siła wyższa, jak śnieżyca czy wybuch wulkanu.

Być może spokój w linii zapanuje dopiero po odejściu kontrowersyjnego prezesa. Coraz częściej spekuluje się, że Michael O’Leary po ponad 30 latach pożegna się ze sterami. Tym bardziej że to on działa na związkowców jak płachta na byka, a bez jego konfrontacyjnego stylu pewnie łatwiej byłoby się obu stronom dogadać. O’Leary dokonał rzeczy niezwykłych, tworząc z małej, przynoszącej straty linii europejskiego giganta, który zrewolucjonizował latanie, zmusił rywali do drastycznego cięcia kosztów i obniżania cen biletów. Swoimi często skandalicznymi wypowiedziami zapewniał linii darmową reklamę, a z małych lotnisk uczynił po prostu swoich niewolników. Jednak O’Leary doszedł chyba do ściany. Dalej w ten sposób Ryanair rozwijać się już nie może, a gnębieni i obrażani przez lata pracownicy kontratakują. Zdołali się zorganizować, zaczęli koordynować akcje z kolegami z innych krajów i wreszcie poczuli swoją siłę. Nie zadowolą się byle czym.

Polityka 33.2018 (3173) z dnia 13.08.2018; Rynek; s. 39
Oryginalny tytuł tekstu: "Bunt w kokpicie"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną