W dwunastym dniu strajku w gdańskiej stoczni, 26 sierpnia 1980 r., Erazm Ciołek po prostu spakował swojego olympusa i zapas klisz, wsiadł do Małego Fiata i wyruszył z Warszawy na Wybrzeże. Nie miał zlecenia z żadnej redakcji, agencji ani nawet podziemnego komitetu. Nie miał pewności ani nawet za dużo nadziei na to, że ktoś opublikuje zdjęcia, które zamierzał zrobić. Miał za to niezachwiane przeświadczenie, że powinnością fotoreportera jest – bez oglądania się na cokolwiek – być tam na miejscu i dokumentować bieg historycznych wydarzeń.
Newsy i sztuka
W momencie wyjazdu do Gdańska miał 43 lata i spore doświadczenie zawodowe za sobą. Na początku lat 60. studiował socjologię na Uniwersytecie Warszawskim, ale rzucił ją dla fotografii. W latach 1965–70 był etatowym reporterem Centralnej Agencji Fotograficznej, dla której dokumentował między innymi wydarzenia Marca ’68, później przez dwa lata pracował w POLITYCE. W 1972 z dnia na dzień rzucił etat i w zasadzie zerwał z oficjalną prasą. – Po prostu nie umiał pracować na etacie. Musiał sam sobie być sterem, żeglarzem i okrętem – wspomina wdowa po fotografie Agata Ciołek. – Chciał mieć swój sprzęt, realizować swoje autorskie tematy, decydować o sobie, nie musieć oglądać się na innych.
Krytyk i kurator fotografii Andrzej Zygmuntowicz, znajomy Ciołka, dodaje: – Często rozmawialiśmy z Erazmem o powinnościach fotografa, o misji dokumentalisty. Powtarzał, że fotograf nie może zmieniać swoich poglądów, żeby dopasować się do kanonów myślenia zleceniodawcy, zdjęcia muszą być szczere. Podejrzewam, że w redakcji musiało się wydarzyć coś konkretnego, coś, co nim mocno wstrząsnęło, zraziło go. Jakaś brutalna interwencja cenzury, jakiś nacisk czy żądanie ze strony redakcji.