Zdarzały się już w posttransformacyjnej Polsce rządy złożone z samych mężczyzn – konkretnie dwa, ale licząc od czasów Jerzego Buzka, kobiet u władzy ciągle przybywało. Po ostatnich wyborach panie szefowały sześciu ministerstwom, zresztą pod kierunkiem premierki Beaty Szydło, a w pierwszym składzie rządu Mateusza Morawieckiego było ich siedem. Teraz – zapaść. Trzy.
Skoro od lat rośnie odsetek kobiet w parlamencie – od około 10 proc. na starcie do niemal jednej trzeciej współcześnie, wydawało się, że udział kobiet w sprawowaniu władzy powinien podlegać tym samym prawom statystyki. Co się zacięło? Wypadek przy pracy, chwilowe przetasowanie czy coś więcej?
Trudno uwierzyć, że nikt w PiS nie zauważył, że szykuje się tak męski rząd.
Radosław Fogiel, wicerzecznik PiS, zapytany o to radiu RMF odpowiedział, że „w PiS kobiet oraz w ogóle polityków godnych tego, aby zostać ministrami, jest mnogo”, ale „płeć nie ma nic do rzeczy”. „Albo jesteś dobry, dobra, albo jesteś kiepski, kiepska” – dodał, dorzucając bon mot o błogosławionej „płciowej ślepocie”.
Płeć to światopogląd i doświadczenie
A jednak płeć ma znaczenie – dla każdego zarządu, a więc tym bardziej rządu. I chodzi nie o sprawiedliwość dziejową, oddawanie kobietom pola, którego przez pokolenia im odmawiano – ale o inną optykę i doświadczenie życiowe, wynikające z tego inne priorytety i efekt w postaci innej strategii przedsiębiorstwa. Oczywiście płeć to płeć, światopogląd to światopogląd, a przynależność partyjna może przeważyć osobistą skalę ważności i wartości; w końcu za bezwzględną wobec dzieci „reformą” edukacji, przeprowadzoną przez PiS, stoi ministra – kobieta. Co więcej, na skalę wartości nakłada się dyspozycyjność wobec własnej partii i jeszcze rysy osobowościowe (nikomu niczego nie imputując, psychopaci obojga płci są tak samo niebezpieczni dla ludzi od siebie zależnych). A jednak badania prowadzone choćby w korporacjach mówią, że zróżnicowana optyka w zarządach równa się większej szansie, że wspólny okręt nie roztrzaska się o skały. A ci, którzy zależą od rządzących, są bardziej zadowoleni z efektów ich decyzji, jeśli gremium rządzące jest zróżnicowane.
Badacze zajmujący się gender podkreślają, że podobne procesy dotyczą korporacji w zachodniej Europie: przez lata obserwowano tam, że odsetek kobiet u władzy rośnie, aż coś się załamywało i leciało na łeb, na szyję. Zwykle oznaczało to zaostrzenie kursu w firmie. Bardziej ryzykowną politykę. Bardziej brawurowe posunięcia. Do zgody na ryzyko zatopienia firmy włącznie. I nie były to procesy świadome, że skoro będziemy grać ostrzej, musimy się pozbyć pań, ale – użyjmy roboczo tego zwrotu – podświadome i intuicyjne. Gdzieś u steru zmieniał się klimat i kobiety z zarządów zaczynały znikać. Meandry tych procesów opisuje choćby Natasha Walter, jedna z czołowych brytyjskich komentatorek tematyki gender.
Czy męski rząd Morawieckiego wróży zaostrzenie kursu?
A teraz mamy męski rząd w Polsce i pytanie, co to dla nas oznacza. Może nic, wypadek przy pracy. A może zaostrzenie kursu. Więcej brawury i ryzyka. Ale mamy też przetasowany po nowemu parlament. W Sejmie rekordowa liczbę kobiet – 131, o siedem więcej niż w poprzedniej kadencji. W Senacie tylko 24 panie, ale o połowę więcej niż przed czterema laty. Po stronie opozycji są to kobiety, które poszły do polityki z nadzieją, że ją zmienią naprawdę. Zaczęły od protestów pod sądami, ulicznych blokad. Tych szczególnych „salonów”, jakie zbierały się w całej Polsce po tym, jak znów zaczęliśmy używać słowa „konstytucja”. Poszły po władzę ze złości. I potrafią czekać.