Dr Paweł Bronowski, psycholog z wieloletnim doświadczeniem klinicznym, a dziś szef warszawskiego stowarzyszenia Pomost, organizacji pozarządowej prowadzącej ośrodki wsparcia środowiskowego dla osób chorujących psychicznie, zaznacza, że skok mentalny i tak jest. Jeszcze 20 lat temu na pierwszy sygnał o leczeniu psychiatrycznym łatwo było zabrać dzieciaki i po sprawie. Nikt się nie dziwił, na czele z mediami. W latach 70. europejską normą była przymusowa sterylizacja. W Ameryce taki zabieg stanowił warunek zwolnienia ze szpitala psychiatrycznego, także w przypadku przewlekłej depresji.
Historia sprzed kilku tygodni to już inna rzeczywistość. Ósma ciąża Wioletty Woźnej, prostej kobiety spod Szamotuł, skończyła się skomplikowanym cesarskim cięciem. Lekarze uznali, że kolejna, dziewiąta, grozi matce śmiercią i bez jej świadomej zgody podcięli jajowody. Autorytety zaraz wypowiedziały się w mediach jednym głosem, że w państwie prawa uprzedmiotowiono człowieka, dlatego, że jest biedny i może mniej inteligentny. I nawet publiczność internetowa była raczej jednomyślna, przyrównując lekarzy do Hitlera.
W szpitalu tłumaczą, że mieli zgodę pacjentki na zabieg: cesarskie cięcie plus ewentualne rozszerzenie interwencji lekarskiej, gdyby wystąpiły powikłania. Więcej nie powiedzą, skoro sprawa jest w prokuraturze, ale być może, mimo ich najlepszych chęci, pacjentka nie zrozumiała, co podpisuje. Można też jednak sobie wyobrazić, że wykonując to skomplikowane cesarskie cięcie pacjentce życiowo niezaradnej, po czterdziestce, ze strzępem macicy, żyjącej z dużo starszym partnerem, lekarze już na sali operacyjnej uznali, że taka osoba nie poradzi sobie potem z antykoncepcją, nie uzyska zgody na aborcję, mimo że jej życie w kolejnej ciąży będzie zagrożone, i nastąpi powtórka historii spod Działdowa, gdzie matka dwanaściorga zmarła przy porodzie. Zrobili więc coś, co w medycznym świecie, zorientowanym na gromadzenie podpisów i papierów, tak aby żaden pacjent nie mógł nikogo zaskarżyć, praktycznie już się nie zdarza: zamiast unikać kłopotów, dokonali wyboru, który wydawał im się lepszy dla pacjentki.
Mimowolni bohaterowie tej historii, Wioletta Woźna i Władysław Szwak, jej partner, deklarują, że czują się poszkodowani i poniżeni. On zarzekał się w mediach, że w życiu by się na to ubezpłodnienie nie zgodził, a ona, że przecież może chcieliby mieć jeszcze dzieci. O ryzyku śmierci i osieroceniu pozostałych dzieci w efekcie dziewiątej ciąży nie mówią. Tak jakby przeoczyli ten drobiazg.
300 tys. bezradnych
Szwakowie zaistnieli w mediach trochę wcześniej, kiedy zabrano im najmłodsze dziecko, Różę. To lekarze z porodówki powiadomili sąd rodzinny, że matka chyba nie będzie potrafiła zaopiekować się noworodkiem, bo z trudem kojarzy, sprawia wrażenie opóźnionej, a w ojcu dziecka nie ma właściwego oparcia. Wywiad kuratora potwierdził ich spostrzeżenia. Za rodziną wstawiła się jednak cała wieś: starsze są oprane, ubrane, kochane, to i najmłodszą się zajmą. Wyższa instancja zmieniła wyrok poznańskiego sądu, nakazując oddać Różę rodzicom, pod warunkiem, że lokalna pomoc społeczna otoczy rodzinę szczególną opieką i nadzorem. Pomoc społeczna ma dobre zdanie o rodzinie, ale i niezbyt intensywne wspomnienia: dotychczas Szwakowie przyjeżdżali do ośrodka, gdy na przykład elektrownia groziła im odcięciem prądu, a rachunku nie było z czego zapłacić. Zawsze się rozliczali. Przez jakiś czas bywał u nich pracownik, żeby ich motywować do zajęcia się sobą. Bardziej pomagała wieś: jedzenie, ubrania dla dzieci, parę groszy. Szwakowie żyją z niewielkiego kawałka pola i ogrodu.
Podobnych rodzin jest w Polsce prawie 300 tys. Wychowuje się w nich ponad 1 mln dzieci. W statystykach pomocy społecznej ta kategoria rodzin - w odróżnieniu od 1,5 mln obarczonych innymi kłopotami: długotrwałym bezrobociem, przewlekłą chorobą czy alkoholizmem - nazywa się „bezradni opiekuńczo". Tu w grę wchodzi zwykle opóźnienie umysłowe jednego albo obojga rodziców, ale w większości wypadków - bez oficjalnej diagnozy. Zwykle jest w tych rodzinach umiejętność kochania. Tyle że połączona z brakiem umiejętności ogarnięcia wszystkich niesionych przez życie problemów, z których największy to bieda. Dzieci w szkole chowają się po kątach, bo koledzy wołają za nimi MOPSY. Wołają, bo szkoły nie potrafią tak zorganizować wydawania obiadów, żeby nie było wiadomo, za które płaci Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej.
Jeśli nawet w tych rodzinach rodzą się dzieci mądre i inteligentne, to zwykle nie wychodzą poza odziedziczony schemat. Ot, typowy mechanizm: matka opóźniona plus ojciec w normie. Rodzi im się pięcioro, z czego dwoje zdolnych. Ale te mądre wiążą się w dorosłości z kimś na granicy normy albo poniżej. Odtwarzają własną rodzinę. Mają piątkę, szóstkę, część zdolna, część nie. I tak dalej.
Bezradni to obok alkoholików ta grupa, w której najliczniej sądownie odbiera się dzieci. Ale kiedy i dlaczego sąd weźmie je do domów dziecka, to loteria - przyznaje pracownik ośrodka pomocy społecznej, który zajmował się rodziną Szwaków: - Im dziecko zabrano - mówi - choć można by wymienić dziesiątki innych rodzin, gdzie prędzej znalazłyby się powody. Jak przypadek z Kaszub. Warunki lokalowe złe, bieda i anonimowe doniesienie do prokuratury, że dzieci mogą być molestowane. Ale wywiad środowiskowy wypadł dobrze: dzieci były oprane, zadbane. Matka lekko upośledzona, ale kochająca. Po kilku latach od tamtego doniesienia śledztwo jednak wszczęto i wobec kilku osób z dalszej rodziny zapadły wyroki skazujące za molestowanie tych dzieci.
Inna rzecz to zauważane przez pracowników pomocy społecznej ponowne zaostrzenie kursu na zabieranie. Po kilku latach odwilży.
Kilkadziesiąt tysięcy upośledzonych
Kolejne kilkadziesiąt tysięcy dzieci wychowują rodzice z orzeczeniami o upośledzeniu umysłowym. Jak pani J. Ma na papierze, że jest upośledzona w stopniu umiarkowanym i rentę w wysokości 500 zł. W kwestii samodzielności: potrafiła dotąd zrobić podstawowe zakupy w sklepiku pod domem. Jej roczny syn był wynikiem przypadkowej ciąży, od pierwszego razu. Z kolegą z tego samego miasta, poznanym na obozie rehabilitacyjnym. Rodzina z czasem zaakceptowała, że - jak mówi jej matka - mentalna 10-latka też może się zakochać. Ale gdy wcześniej starsza siostra, mieszkająca w innym mieście dyrektorka oddziału banku, zaczęła przebąkiwać o antykoncepcji, rzecz rozeszła się po kościach. Raz, bo trzeba by pójść do lekarza, a to tak, jakby w mieście, w którym wszyscy się znają, powiedzieć: „zgadzam się, że ona będzie uprawiać seks pozamałżeński". Dwa, że antykoncepcji sprzeciwia się Kościół, a mama J. jest z Kościołem blisko. Swego czasu wiara pomogła jej przetrwać. Zresztą miejscowa ginekolog też jest katolicka.
A potem ta ciąża. Przerażenie rodziny. Bo jak sprawdzi się w roli ojca czy matki ktoś, kto dotąd samodzielnie jedynie chodził po bułki? J. zaskoczyła rodzinę. Gdy ustalono: będzie ślub, przy organizacji wesela dyrygowała, gdzie mają stać kwiaty, jaka ma być orkiestra. Podejmowała decyzje, co dotąd wydawało się niemożliwe. A odkąd urodził się mały, stoi na własnych nogach, to znaczy: planuje zakupy z potrzebnym wyprzedzeniem, karmi, przewija i kocha. Medycyna tłumaczy takie zjawisko biologią. Podobna stymulacja hormonalna i emocjonalna nie jest osiągalna za sprawą żadnej rehabilitacji.
Ale ojciec dziecka nie odnalazł się w nowej roli i małżeństwo pewnie się nie utrzyma. Za to rodzina J. ma kolejny problem. Przed Wigilią ta nowa, zdolna podejmować decyzje J. poszła do banku i na prezenty gwiazdkowe wzięła spory kredyt. Wtedy się okazało, że orzeczenie lekarskie o upośledzeniu (tak samo jest w przypadku choroby psychicznej) nie chroni jej ani jej rodziny przed konsekwencją złych decyzji. Usłyszeli od prawnika: można się procesować z bankiem, lecz wyrok jest niepewny. Jedyne, co pozwoli zabezpieczyć się na przyszłość, to sądowe ubezwłasnowolnienie niepełnosprawnej umysłowo. Które jednak wymagałoby zgody J. albo długotrwałej sądowej procedury. A także kogoś, kto podejmie się opieki nad nią oraz dzieckiem, bo ubezwłasnowolnienie z automatu równa się pozbawieniu praw rodzicielskich. Nawet jeśli rodzic akurat na tym polu sobie radzi - jak J. Dwa lata temu rzecznik praw obywatelskich próbował rozwikłać ten węzeł, lecz wskórał tylko tyle, że sądy wyższej instancji zaczęły częściej uchylać wyroki rejonowych, cofając zasądzone ubezwłasnowolnienia.
Prócz stygmatu dzieci z tych rodzin dostają więc pakiet problemów. Upośledzenie dziedziczą rzadko. Ale dostają po rodzicach biedę i uwikłania prawne. Także długi, o ile w ciągu pół roku nie zrzekną się spadku. Albo obowiązki opiekuna prawnego swojego rodzica. Bo kto, jeśli nie oni? Mimo wszystko matka J. nie żałuje narodzin wnuka. Siostra J., ta co mieszka w innym mieście, pluje sobie w brodę, że sama jej nie zabrała do ginekologa. Bezdzietna, niezamężna, a syn siostry maleńki; a więc to na nią spadnie nie jedno, ale dwoje do opieki.
Coraz więcej genetycznych
Panie ze sklepiku pod domem, które teraz tak chwalą J. w roli matki, E. w tej samej roli pewnie już by nie zaaprobowały. E. ma zespół Downa, chorobę zbyt dobrze widoczną na twarzy. Gdy miała 16 lat, urodziła dziewczynkę - zdrową. Zaczęło się od właściwej dla ludzi z downem przylepności, serdeczności, a jeden człowiek okazał jej czułość i zainteresowanie. A potem to był właściwie gwałt. I ciąża: mężczyźni z zespołem Downa nie mogą płodzić dzieci, ale kobiety tak. Prawo polskie w żaden sposób nie chroni ofiar takich gwałtów. Upośledzonych lub psychicznie chorych, które same z własnej woli z kimś poszły, bo nie potrafiły odmówić, nie wiedziały, co robią. W dodatku nie są w stanie złożyć zbornych zeznań przed sądem.
W wypadku E. nawet aborcja według polskiego prawa nie byłaby więc możliwa. Inna rzecz, że E. wcale nie chciała aborcji. Chciała dziecka, żeby mieć kogo tulić. Tym bardziej po tym gwałcie, który wciąż jest traumą. Decyzję o oddaniu dziecka do adopcji podjęto sądownie. Biegli orzekli, że E. jest zbyt poważnie upośledzona, żeby wychowywać. (Ośrodek adopcyjny miał potem problem, żeby znaleźć na to zdrowe dziecko chętną rodzinę: bardziej niż taka choroba genetyczna, mówią, stygmatyzuje tylko choroba psychiczna). - Zespół Downa praktycznie powinien wykluczać rodzicielstwo - mówi Andrzej Suchcicki, filozof i dziennikarz ze stowarzyszenia Bardziej Kochani. - Nawet przy stosunkowo dobrze rozwiniętym intelekcie nie pozwalają na to emocje. Dają znać o sobie naiwność i beztroska. A jeśli do tego dodać brak myślenia przyczynowo-skutkowego, trudno poważnie myśleć o wychowaniu dziecka.
W Polsce żyje 60 tys. osób z taką diagnozą, ciąże stanowiły dotąd epizody. Ale potencjalnych matek w tej grupie będzie przybywać. Raz - także za sprawą coraz bardziej restrykcyjnie interpretowanej ustawy antyaborcyjnej rośnie liczba dzieci rodzących się z dodatkowym chromosomem X. Dwa - wydłuża się średnia ich życia, w ciągu jednego pokolenia wzrosła z niespełna 20 do prawie 50 lat. Ich temperament seksualny niekiedy bywa większy niż zdrowej dorosłej osoby, a nie mają hamulców kulturowych. No i jeszcze te jednostki, którym udaje się skończyć jakieś studia, a potem zawisają w społecznej próżni. Ludzie wokół, z którymi chciałoby się zaprzyjaźnić, najpierw są mili, ale potem mniej, a na końcu zmieniają numery telefonów. Z downami nie chcą mieć nic wspólnego. Kto wie, jak silną pokusą będzie własne dziecko?
Milion psychiatrycznych
Najszybciej przybywa dzieci w rodzinach osób chorujących psychicznie. To już nawet kolejny milion. Liczba leczących się - albo tylko zdiagnozowanych - dorosłych podwoiła się w ciągu 10 lat do ponad 1,5 mln. Psychozy, schizofrenia, nerwice, choroby afektywne dwubiegunowe, leczone szpitalnie depresje. Chorują częściej matki. Prawo statystyki: mężczyźni dostają zwykle diagnozy wcześniej, gdzieś około dwudziestki, i nie są już na matrymonialnym rynku brani pod uwagę jako kandydaci na ojców. U kobiet pierwsze epizody pojawiają się później, kiedy są już dzieci. Wbrew stereotypom, w większości przypadków choroby psychiczne przebiegają łagodnie - dwie, trzy hospitalizacje w ciągu życia. Problem z zagrażającą innym agresją dotyczy według statystyk ledwie 5 proc. chorujących. Sęk, jak wyłapać te przypadki na czas, by zdążyć zainterweniować.
Dziecko bywa najlepszą motywacją do leczenia. Z badań dr Iwony Koszewskiej przeprowadzonych w Instytucie Neurologii i Psychiatrii wynika, że dzieci osób chorujących są zwykle dość dobrze zaadaptowane do choroby rodziców, zwłaszcza gdy ta choroba ma lżejszy przebieg i jest w ich życiu od zawsze. Zdarza się nawet, że po latach takie dzieci deklarują, że choroba rodzica wzmocniła je psychicznie, uwrażliwiła na innych ludzi. Ale im dziecko starsze w momencie wystąpienia choroby w rodzinie, tym mu trudniej. Tym większy poziom lęku.
Wśród tych lęków na pierwszym miejscu jest strach o własne geny. Dziecko osoby z zespołem Downa wie, że samo nie jest chore i kropka, a dziecko schizofrenika nigdy nie będzie miało tej pewności, nawet jeśli prawdopodobieństwo nie przekracza kilku, najwyżej kilkunastu procent. Choroba może pojawić się w każdym czasie, nie wykryje się jej za pomocą analizy genotypu. - Potomstwo osób chorujących psychicznie cechuje zwiększone ryzyko zachorowania na zaburzenia psychiczne, niekoniecznie tożsame z zaburzeniami rodzica - tłumaczy dr Iwona Koszewska. - Dzieci są podatniejsze na zachwiania nastroju, nerwice, uzależnienia. Jest też inny lęk, dotyczący codzienności. W kryzysie rodzice chorujący pierwsi tracą pracę. Jeśli w ogóle ją mają, bo pracuje tylko co dwudziesty. Częściej tracą mieszkania. Na całe województwo mazowieckie są dwa lokale chronione, w których rodziny z chorobą psychiczną mogłyby znaleźć czasowe schronienie. Silny stres zawsze może podziałać jako wyzwalacz ostrego stanu choroby i dzieci zwykle to wiedzą.
Do tego jest jeszcze wstyd. Jeśli rodzic w zaostrzeniu choroby podrzuci kupę na wycieraczkę sąsiadom. Którzy najpierw tylko przychodzą z żądaniem, żeby po rodzicu posprzątać, ale szybko zaczynają monitować kolejne instytucje, żeby wreszcie z ich bloku tę rodzinę usunąć. - Przewlekłe choroby psychiczne zwykle oznaczają rwanie się sieci wsparcia społecznego - podkreśla dr Paweł Bronowski. - Począwszy od więzów sąsiedzkich, przyjacielskich. Im dłużej to trwa, tym jest gorzej. W dodatku, wynika z badań dr Iwony Koszewskiej, wystarczające wsparcie psychiczne rzadko dają, o dziwo, dziadkowie. Prócz zdrowego rodzica prędzej - rodzeństwo rodziców. Co ma znaczenie zasadnicze, bo z jej badań wynika, że wsparcie kogoś, kto odpowiednio wcześnie wytłumaczy, na czym polega i jak przebiega choroba, silnie wpływa na późniejsze losy dziecka osoby chorej.
Terapeuta rodzinny
Te zerwane sieci koniecznie trzeba czymś zastąpić. Bo wyrzucenie chorego poza własne środowisko zwykle oznacza to samo: zaostrzenie choroby, dziecko w domu dziecka, a w kolejnym pokoleniu powtórkę. Mapa systemu wsparcia już jest, choć jedynie dla osób chorujących psychicznie. Rozpisana w ustawie o ochronie zdrowia psychicznego z 1994 r., która wprowadza między innymi tak zwane specjalistyczne usługi opiekuńcze, pomyślane podobnie jak pomoc przychodząca do domu, żeby posprzątać, uprać czy zrobić zakupy. Ale w tym wypadku u chorych zjawiać się mają wyspecjalizowani terapeuci. Psychologowie, przeszkolone pielęgniarki psychiatryczne, pedagodzy. Warunkiem jest regularność pozwalająca nawiązać z chorym kontakt, wyłapać zagrożenia, interweniować na czas. Objąć i dzieci pomocą terapeutyczną.
Trochę praktyki. Warszawa. Matka 10-latka miała zaostrzenie choroby, trafiła do szpitala. Z rodziny była jeszcze babcia, ale zbyt schorowana, żeby zająć się wnukiem. Zorganizowanie domu na czas hospitalizacji wziął na siebie terapeuta tej rodziny w porozumieniu z pomocą społeczną. Odprowadzali dziecko do szkoły, współpracowali z nauczycielami, dali wsparcie psychologiczne, przygotowali na powrót matki ze szpitala. U babci - sypiało i jadło. Przeczekano kryzys. Wszystko wróciło do normy.
Inna warszawska historia. Nastolatek, którego matka w manii w parę dni narobiła gigantycznych długów. Rodzinie groziła licytacja mieszkania. Chłopak próbował sam interweniować w bankach, ale go lekceważono. Terapeutom, którzy się włączyli, takie negocjacje zajęły aż rok, ale się udało. Mieszkanie uratowano. Tyle tylko, że podobne usługi są dostępne dla nikłego odsetka chorujących. Mimo ustawowego obowiązku wojewodowie ich nie zamawiają, poprzestając na kontraktowaniu najciężej chorującym prania i sprzątania. Tłumaczą, że to pomoc społeczna powinna występować z wnioskiem o te usługi, a tego nie robi. Pomoc społeczna, zamiast podpisywać kontrakty z terapeutami, woli kierować chorujące osoby do środowiskowych domów samopomocy, których istnieje około 600. Tak jest prościej.
Co gorsza, nawet w Warszawie, na Pradze, jednym z nielicznych miejsc w Polsce, gdzie sieć pomocy działa wyjątkowo dobrze, trzeba mieć dużo szczęścia, żeby wejść do tego systemu. Zawodzi przepływ informacji. Historia państwa Lisieckich. Ona lekarka, ale na rencie, on informatyk, oboje z diagnozą schizofrenii, tyle że każde choruje inaczej. U niej zaostrzenia choroby częstsze, nawet raz w roku, u niego choroba latami w remisji, czyli bezobjawowa. U niej ciąża i poród wywołały zaostrzenie choroby. O terapeutach do domu nigdy nie słyszeli. Wezwane do Joanny pogotowie po prostu zabrało i ją, i synka - bo z ojcem z taką diagnozą dziecka nie zostawią. Ani lekarze pogotowia, ani szpital przyjmujący poród, ani sąd zabierający dziecko nie mieli pojęcia, że powinni skierować rodzinę do placówki wsparcia środowiskowego. Dać im szansę, by poradzili sobie z pomocą terapeutów.
Trzy miesiące trwało, zanim sąd oddał ojcu Stasia umieszczonego do wyjaśnienia w domu dziecka. Epizod, ale w tym wypadku szczególnie niebezpieczny, bo dotyczył niemowlęcia obciążonego genetycznie. A o ewentualnym rozwoju choroby w przyszłości na równi z genami decydują stres, brak poczucia bezpieczeństwa, przemoc, doświadczone zwłaszcza we wczesnym dzieciństwie.
Element planujący
Tymczasem terapeuta, który regularnie bywa u podopiecznego, ma jeszcze jedną ważną funkcję: pomaga planować życie. Znając się, łatwiej porozmawiać o antykoncepcji. Doradzić coś. Przypomnieć, że trzeba. Ale tu znów problem: co właściwie doradzić? Tabletki antykoncepcyjne nie są refundowane, dla wielu żyjących z renty to za duża pozycja w budżecie. Koszt spirali to nawet kilkaset złotych. Personel szpitali psychiatrycznych opowiada o płaczących matkach, które przychodzą wyszarpać dla chorej psychicznie córki podwiązanie jajowodów. Jeszcze parę lat temu rutynowo wystarczało pismo z pieczątką dwóch psychiatrów, plus zgoda chorującej, żeby wykonać taki zabieg, zwykle przy okazji jakiejś innej koniecznej operacji. Ale lekarze przyznają, że dziś już w to nie wchodzą. Decyduje strach przed artykułem 156 kodeksu karnego: kto powoduje ciężki uszczerbek na zdrowiu w postaci pozbawienia zdolności płodzenia, podlega karze pozbawienia wolności od roku do 10 lat.
Artykuł jest kontrowersyjny. Część karnistów, wśród nich prof. Eleonora Zielińska, jest zdania, że przepis dotyczy tylko tych sytuacji, gdy sterylizacji dokonuje się pod przymusem. Wśród prawników przeważa też pogląd, że w myśl istniejących przepisów względy medyczne dają pacjentowi prawo podjęcia decyzji. Zagrożenie życia w wypadku kolejnej ciąży należy na pewno do takich względów. Choroba psychiczna raczej też, gdyby uzasadnić, że ciąża spowoduje pogorszenie stanu zdrowia matki. Czy przepisy pozwalają na podwiązanie nasieniowodów u mężczyzny, którego partnerka choruje - jest spór. (Zresztą wśród lekarzy nie ma też zgody, czy podwiązanie nasieniowodów lub jajowodów można uznać za sterylizację. Metoda nie wyklucza zajścia w ciążę - ale u kobiet przez in vitro, a u mężczyzn przez zabieg odwracający). Bieda z pewnością nie mieści się nawet w tej liberalnej interpretacji prawa do sterylizacji. Odpłatnie rzecz dałoby się załatwić. Ale dla idei nikt z lekarzy nie będzie się narażać.
Więc antykoncepcja. Kiedyś rozmowy z osobami, które ewidentnie nie mają kwalifikacji do bycia rodzicem, brali na siebie lekarze w przychodniach, chociaż mówili zwykle obcesowo: jak mi pani tu przyjdzie jeszcze raz z brzuchem, to wyrzucę. Ale lekarze przestali już spełniać tę funkcję.
Po lekarzach nikt jej nie przejął. Mogliby to być terapeuci świadczący owe specjalistyczne usługi, ale nawet gdyby znalazła się wola i środki, by w oparciu o nich stworzyć model szeroko dostępny, okazałoby się, że jest ich zwyczajnie za mało. Mogłaby pomoc społeczna, tak jak w Skandynawii. W Szwecji pracownicy posuwają się czasem nawet do czegoś w rodzaju szantażu: urodzi pani czwarte, to ograniczymy pani zasiłki na poprzednią trójkę. Mogą, bo prawo gwarantuje im dużą swobodę działania.
Pracownicy polskiej pomocy społecznej, w liczbie 17,5 tys. osób, najczęściej widują swych klientów, w liczbie kilku milionów, raz na miesiąc, zza biurka. Wobec podopiecznych stosują zwykle ten sam mechanizm, który stosuje wobec nich państwo. Wypłacają, co mają do wypłacenia, nie zgłębiając problemów. O rozszerzeniu zasięgu systemu opartego na osobistych asystentach rodziny nawet trudno marzyć. Chorzy psychicznie mają przynajmniej jakichś lobbystów w osobach lekarzy psychiatrów z liczącymi się nazwiskami, ale reszta - nie. Ze specjalistycznych usług opiekuńczych korzysta więc w Polsce nie więcej niż 6 tys. osób rocznie i ci szczęśliwcy mają terapeutę średnio przez dwie godziny tygodniowo.
Zza biurka
Tymczasem pomoc społeczna we Wronkach, ta, która wyrokiem sądu zajmie się rodziną Wioletty Woźnej, ma duże wątpliwości, czego właściwie sąd od nich wymaga. Akurat oni posyłali do Szwaków pracownika celem przeprowadzenia rozmów motywujących. Co więc więcej? Szefowa placówki we Wronkach Weronika Klimuntowska-Nawrocka podkreśla, że jej zdaniem sięganie do tematów zbyt osobistych jest nieetyczne. Antykoncepcja, relacje między małżonkami - to jest prywatność tych ludzi, w którą jej pracownicy wnikać nie zamierzają. Też mają swoją godność. Z rodziną Szwaków o antykoncepcji rozmawiać już nie będzie trzeba. Być może też wygrają swój sądowy proces o godność. Za to można mieć pewność, że kolejny lekarz, nawet mając przed sobą matkę ośmiorga dzieci, ze zrujnowaną macicą, nie będzie już ryzykował powtórki z historii szamotulskiej. Nawet gdy matka o tę sterylizację będzie prosić z płaczem, bo i tak się zdarza. Za odmowę ukarać nikogo nie można. Za działanie - owszem.
Współpraca: Michał Skowroński