Jeszcze nigdy polski tenisista nie wspiął się tak wysoko w australijskich zawodach. Mimo wszystko tuż po pojedynku z Rosjaninem czujemy lekki niedosyt, bo awans do najlepszej czwórki był naprawdę blisko. Hurkacz miał argumenty, ale jego przeciwnik nie przypadkiem jest uznawany za jednego z najinteligentniejszych na korcie. Cierpiał fizycznie, miał słabsze momenty, ale potrafił wykorzystać swoje szanse.
Hurkacz miał szansę na historyczne osiągnięcie
Zaczęło się źle dla naszego reprezentanta, bo po przegranym swoim gemie serwisowym było 0:2. Straty udało się szybko odrobić i obaj zawodnicy zdążali do tie-breaku, w którym Polak chyba trochę zbyt łatwo oddał kilka punktów. Drugi set świetnie ułożył się dla podopiecznego Craiga Boyntona. Rosjanin dwukrotnie nie utrzymał własnego podania i stan meczu się wyrównał. W tym momencie tym bardziej żal było niewykorzystanych szans w pierwszej partii.
Dziwny przebieg miał kolejny set, wygrany do trzech przez zawodnika nr 3 na świecie. Obaj nie zachwycali. Dodatkowo Miedwiediew sprawiał wrażenie wyczerpanego fizycznie, chwilami nawet zrezygnowanego, a mimo to wynik był dla niego korzystny. W czwartym secie wyglądało na to, że koniec meczu jest bliski, bo wrocławianin znów nie utrzymał swojego podania na samym początku. A jednak nie tylko odrobił straty, ale jeszcze raz przełamał serwis rywala.
W decydującej rozgrywce wszystko było możliwe, ale wydawało się, że będziemy mogli cieszyć się z kolejnego historycznego osiągnięcia, czyli pierwszego męskiego przedstawiciela naszego kraju w półfinale. Tym samym dołączyłby do Agnieszki Radwańskiej i Igi Świątek, które w Australii występowały w tej fazie. Tak się jednak nie stało. Jedno przełamanie wystarczyło, żeby dwukrotny finalista Australian Open mógł cieszyć się z kolejnego osiągnięcia.
Awans w rankingu i sporo zarobionych dolarów
To nie był piękny mecz, choć kilka, może kilkanaście wymian mogło zachwycić. Hurkacz przez długie okresy próbował slajsami wciągnąć Rosjanina do gry bliżej siatki. Nie zawsze to się udawało. Jak zwykle wiele punktów zapewniał naszemu tenisiście serwis, choć były momenty, gdy nawet ta najgroźniejsza jego broń trochę zawodziła. Obaj byli dobrze przygotowani taktycznie, ale w kilku kluczowych momentach po lepsze rozwiązania sięgał późniejszy zwycięzca.
Po pierwszym w tym roku turnieju wielkoszlemowym Hubert Hurkacz może być zadowolony. Nigdy nie zaszedł tak daleko, a do tego umocnił swoją pozycję w pierwszej dziesiątce rankingu. Widać wyraźnie postępy w jego grze, które pozwalają myśleć optymistycznie o następnych imprezach. Chyba jeszcze bardziej zadowolona jest Magdalena Fręch, która niespodziewanie dotarła do czwartej rundy, chociaż w niej Coco Gauff trochę sprowadziła Polkę na ziemię. Tak czy owak, poważny awans w rankingu i sporo zarobionych dolarów to duży kapitał na dalszą część sezonu.
Hurkacz i Fręch dali kibicom powody do radości
Iga Świątek dała sobie i nam mniej powodów do radości. Szkoda, bo, jak sama mówiła, była świetnie przygotowana i usposobiona przed zawodami. Ważne, że pozycja światowej liderki przez najbliższe tygodnie nie jest zagrożona. Australian Open to najpewniej w jej przypadku wypadek przy pracy, który zresztą przytrafił się wielu jej koleżankom uznawanym za faworytki. Szkoda też, że ubiegłoroczna niespodziewana półfinalistka Magda Linette straciła tak dużo punktów z powodu porażki na samym początku.
Po odpadnięciu Jana Zielińskiego w parze z Hugo Nysem nie mamy już komu kibicować w deblu (Polak występuje jeszcze w mikście). Nie przebrnął też kolejnej rundy utalentowany junior Tomasz Berkieta.
W sumie mogło być lepiej, a nawet znacznie lepiej, ale na szczęście Hurkacz i Fręch dali nam sporo powodów do radości.