Dwie duże eksplozje przeprowadzono w sobotę przed jednym z dworców kolejowych, gdzie zbierali się uczestnicy prokurdyjskiej manifestacji opozycyjnych Ludowej Partii Demokratycznej (HDP) oraz Republikańskiej Partii Ludowej. Z rządowych źródeł wynika, że zginęło 95 osób, a 246 jest rannych.
Tureckie władze oficjalnie twierdzą, że eksplozje to atak terrorystyczny – premier Ahmet Davutoglu utrzymuje, że zamach mogli przeprowadzić dżihadyści z Państwa Islamskiego (IS) albo kurdyjscy lub skrajnie lewicowi bojownicy, członkowie ugrupowania pod nazwą Rewolucyjny Front-Partia Wyzwolenia Ludu (DHKP-C). Na razie żadna z grup terrorystycznych nie wzięła odpowiedzialności za sobotnie wydarzenia.
Prokurdyjska HDP, która wzywała do demonstracji w tureckiej stolicy, oskarżyła o nią rząd, który jej zdaniem ma krew na rękach. „Mamy do czynienia z morderczym państwem, które zamieniło się w mafię” – powiedział lider HDP Selahattin Demirtas. "Jesteście największymi zwolennikami terroru" – dodał.
Jak podała agencja AFP, ok. 10 tys. osób, przekonanych, że za zamachem stał rząd, wieczorem przeszło ulicami Stambułu. Protestujący wykrzykiwali hasła przeciwko islamistyczno-konserwatywnemu prezydentowi i Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP).
Po zamachu władze wprowadziły tymczasowy zakaz publikowani przez media zdjęć i nagrań z chwili wybuchu – zapowiedział rzecznik rządu. Zastrzegł jednocześnie, że zakaz może być zaostrzony, jeśli obecny nie będzie przestrzegany.
Sobotni zamach w Ankarze był najkrwawszym we współczesnej historii Turcji. W 2003 r. w atakach na dwie synagogi, siedzibę banku HSBC w Stambule i brytyjski konsulat zginęły 62 osoby.