Za murami Kremla trwają prace nad optymalnym wariantem rozwiązania problemu, który pojawi się już w 2008 r. Co zrobi Władimir Putin po upływie drugiej prezydenckiej kadencji? Przecież zgodnie z konstytucją musi opuścić kremlowski gabinet. Dworska kamaryla jest podzielona – jedni szepczą: Odejdź, jak chce konstytucja, drudzy rwą koszule na piersi: Zostań, jak chcemy my, twoi pretorianie, i jak chce lud, konstytucję można, a nawet trzeba zmienić.
Problem sukcesji jest nadal największym i nierozwiązanym zmartwieniem władzy w Rosji. Osadzona przy życiodajnych państwowych stołach elita nie chce poddawać się demokratycznej weryfikacji wyborczej. Wyborca to żywioł nieprzewidywalny – może zagłosować nie tak, jak trzeba i wywrócić misternie składane puzzle. Wybory są więc od dawna jedynie elementem dekoracji, głównie na użytek Zachodu.
Dojście do władzy Władimira Putina w 1999 r. też było efektem manipulacji jelcynowskiej ekipy, niegotowej do zastosowania demokratycznych mechanizmów przekazywania władzy. Putin był króliczkiem wyciągniętym z cylindra przez kremlowskich prestidigitatorów. Nie musiał się więc bić o władzę – sama wpadła mu w ręce. Jako komponent politycznej układanki pasował akurat w danym momencie do odpowiedniego układu. Dlaczego właśnie on?
Niemiecki poligon
Powróćmy do burzliwego przełomu lat 80. i 90. Zdolny oficer bezpieczeństwa państwowego Putin (szkołę wywiadu ukończył pod nazwiskiem Płatow), po kilku latach chyba niezbyt udanej pracy w NRD, powraca do Petersburga. Tam czeka go degradacja, bo posadę asystenta rektora uniwersytetu w Petersburgu trudno uznać za awans po samodzielnym stanowisku na zagranicznej placówce. Jak twierdzi w książce „Dokąd prowadzi Rosję Władimir Putin” niemiecki dziennikarz Boris Reitschuster, w Dreźnie Putin zwerbował oficera Stasi, który potem uciekł na Zachód i wydał Republice Federalnej Niemiec wszystkie znane mu sekrety siatki, którą Putin pozyskiwał w NRD. Czy faktycznie tak było – trudno orzec. Sam prezydent mówi o pracy w Dreźnie bardzo niechętnie (drugim tematem, o którym mówi niechętnie, jest jego rodzina; żona Ludmiła pojawia się u jego boku rzadko, o córkach wiadomo tylko, że się uczą i że ostatnie wakacje spędziły we Włoszech).
Podczas niedawnej wizyty w Niemczech, jesienią 2006 r., gospodarze postanowili zrobić Putinowi przyjemność i zawieźli go do Drezna. Czy faktycznie to była przyjemność? Putin przechadzał się po mieście i samotnie jadł w barze wursta z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Nic nie wskazywało na to, że jest zadowolony. Oponenci twierdzą, że powodem wstrzemięźliwości Putina w temacie NRD jest też to, że chce ukryć niezbyt przejrzyste interesy, które miał kręcić na boku w czasach pracy w petersburskim merostwie, korzystając z kontaktów nawiązanych w okresie służby w KGB.
Niezależnie od tego, czy tamte interesy w ogóle miały miejsce, widać jedno: Putin doskonale czuje się w kontaktach z Niemcami. Zaprzyjaźnił się w poprzednim kanclerzem Gerhardem Schroderem, załatwił mu nawet posadę w jednej z firm zajmujących się budową gazociągu północnego. Putin robi wszystko, byle tylko biznes rosyjsko-niemiecki się kręcił, a inni z boku nie przeszkadzali. Teraz z Angelą Merkel próbuje ubijać interesy za plecami partnerów z Unii Europejskiej. Najwyraźniej wyniesione z kagiebowskiej szkoły nawyki przeprowadzania operacji specjalnych skrycie, by zaskoczyć przeciwnika, nastawić jednych przeciw drugim, Putin – nie bez powodzenia – stara się zaszczepić na politycznym polu. Nie wierzcie jego słowom, patrzcie, co on robi – doradzają moskiewscy politolodzy.
Mierny, ale wierny
Rzeczywiście, trudno jest oceniać plany i strategie Putina, bo deklaracje sobie, a rzeczywistość sobie. Walka kremlowskich buldogów pod dywanem odbywa się za zamkniętymi drzwiami. Dawno już przecięto pas transmisyjny, jakim jest porozumiewanie się obywateli i władzy za pośrednictwem mediów. Od paru lat imitacją dialogu ze społeczeństwem są wielogodzinne telewizyjne show, podczas których prezydent odpowiada na starannie wyselekcjonowane pytania wybranych przedstawicieli społeczeństwa. Zachowuje się jak ojciec narodu, strofuje, obiecuje poprawić niedociągnięcia, a ponadto sypie danymi i liczbami jak audiowizualne wydanie rocznika statystycznego. Przedstawia piękny obraz kraju, który jednak ma się nijak do rzeczywistości.
Putin i jego otoczenie naradzają się w najważniejszych kwestiach w ścisłym gronie, wewnątrz hermetycznej ekipy trzymającej władzę po cichu ścierają się wrogie koterie, mechanizm podejmowania decyzji jest nieprzejrzysty, często niezrozumiałe i nieadekwatne są też reakcje prezydenta Putina na wydarzenia na scenie politycznej. Jest on nieufny, wśród jego najbliższych współpracowników przeważają ludzie znani mu ze studiów, z KGB i z merostwa w Petersburgu. Ich kompetencje schodzą na drugi plan. Najważniejsza jest lojalność.
Lojalność samego Putina zadecydowała swego czasu o tym, że otoczenie Borysa Jelcyna właśnie jego wybrało na następcę. Sukcesor był już wtedy w Moskwie, dokąd przeniósł się w 1997 r. po przegranych wyborach patrona, mera Petersburga Anatolija Sobczaka. (Putin z uniwersytetu przeniósł się w 1990 r. do pracy w petersburskim merostwie, został doradcą Sobczaka; zawsze podkreślał, że wiele mu zawdzięcza). W stolicy sprawdził się na średnim szczeblu prezydenckiej administracji, za co został wyróżniony stanowiskiem dyrektora Federalnej Służby Bezpieczeństwa, przekształconej Służby Kontrwywiadu, jednej z kagiebowskich cór. Czas był burzliwy – Jelcyn słabł coraz bardziej, ośrodkiem prezydenckim zawładnęli oligarchowie, którzy odcinali kupony za poparcie dla Jelcyna w walce o drugą kadencję w 1996 r., komuniści zwarli szyki, a światowa prasa rozpisywała się o interesach członków jelcynowskiej familii. Do gry politycznej weszli prokuratorzy, którzy wyciągali na światło dzienne afery członków władzy. Na ich celowniku znalazł się również Sobczak. Putin potajemnie wywiózł ściganego za granicę. (Sobczak zmarł kilka lat później na serce, Putin był na jego pogrzebie).
Cóż za lojalność – mieli zachwycić się najbliżsi doradcy Jelcyna. Na omijanie prawa nikt nie zwrócił uwagi. A Putin widocznie już wtedy lepiej od innych wiedział, na jakie paragrafy można przymknąć oko. Kilka lat później równie wybiórczo potraktuje prawo w odniesieniu do Michaiła Chodorkowskiego i innych oligarchów, z tym, że w 2003 r., kiedy rozpoczęła się rozprawa z Jukosem, w Rosji śladu po niezależnych prokuratorach już dawno nie było; są teraz oni po to, by obsługiwać władzę. Ale w okresie „schyłkowego Jelcyna” prokuratorzy mogli jeszcze nieźle władzy nabruździć. Toteż władza postanowiła w nazbyt ambitnego prokuratora uderzyć młotem, a młotem tym okazał się Putin. Prokurator generalny Jurij Skuratow miał swego czasu nieostrożność skorzystać z usług lupanaru dla wysoko postawionych gości. Jego schadzkę z dwiema prostytutkami nagrano ukrytą kamerą, a w dniu, kiedy miał zamiar zrobić użytek z dokumentów dowodzących machinacji finansowych Kremla, materiał o jego seksualnych wyczynach wyemitowano w głównym programie państwowej telewizji w porze dobranocki.
Na konferencji prasowej ówczesnego premiera Siergieja Stiepaszyna i dyrektora FSB Putina dziennikarze dociekali, jaka jest istota skandalu, czy ma to związek z prezydentem, z ujawnionymi aferami. Stiepaszyn z wypiekami na twarzy plątał się w zeznaniach, a Putin stalowym głosem bez cienia żenady pogrążał Skuratowa, a osłaniał Jelcyna. Trzeba przypomnieć, że był to 1999 r. Kraj w rozsypce po krachu finansowym sprzed roku, parlament rozważa przegłosowanie usunięcia prezydenta z urzędu. Po zdymisjonowaniu rosnącego w siłę premiera Jewgienija Primakowa Jelcyn na gwałt potrzebuje wzmocnienia rządu i własnej władzy. Wypróbowuje kolejnych kandydatów.
Wspomniana konferencja prasowa była egzaminem na następcę, pokazem lojalności. Klamka zapadła. Stiepaszyn został zdymisjonowany, a Putinowi przypadł fotel premiera.
Kogo Putin dopadł?
Ale nieznanego urzędnika i funkcjonariusza trzeba było jakoś narodowi zaprezentować. Jak na zamówienie nastąpiła reanimacja wątku czeczeńskiego. W sierpniu 1999 r. osławiony dowódca polowy Szamil Basajew zapowiedział utworzenie kaukaskiego kalifatu. We wrześniu doszło do niewyjaśnionych do dziś eksplozji w domach mieszkalnych w Bujnaksku, Wołgodońsku i Moskwie, ginie kilkaset osób. W społeczeństwie narasta histeria, wedle oficjalnej wersji bomby podkładają Czeczeni (choć dociekliwi dziennikarze ujawniają dziwne zachowania służb specjalnych w Riazaniu, umieszczających w piwnicach worki z materiałami wybuchowymi; udaremnione przez czujnych mieszkańców zaminowanych budynków próby zamachu kierownictwo FSB tłumaczy ćwiczeniami).
Premier mógł się pokazać i wykazać – oto w sytuacji zagrożenia oznajmia, że będzie ścigał terrorystów wszędzie i „dorwie ich nawet w kiblu”. Potem cytowano tę wypowiedź setki razy. Był to dowód kategoryczności młodego przywódcy. Ale również przykład (jeden z wielu), że prezydent świetnie posługuje się kryminalnym żargonem, zwanym przez Rosjan pieszczotliwie fienią. Lapsusy – zamierzone i niezamierzone – zdarzyły się zresztą Putinowi nie raz. Ostatnio prasę obiegły jego zachwyty nad potencją izraelskiego prezydenta Mosze Kacawa, który „aż dziesięć kobiet zgwałcił, jakże mu zazdrościmy”.
A co z terroryzmem? Co z Czeczenią? „Dorywaniem czeczeńskich terrorystów” początkowo parały się siły federalne. Rzeczywiście, kilku dowódców polowych z czasów wojen czeczeńskich zabito w walce, złapano, osądzono, a potem „zneutralizowano” w więzieniu (np. Salmana Radujewa). Ale zbrodnie popełniane przez wojska rosyjskie w republice pociągnęły za sobą serię odwetowych zamachów i to nie tylko na Kaukazie, ale także w Moskwie (teatr na Dubrowce, festiwal muzyczny na podmoskiewskich błoniach, metro, zamachy na samoloty). Najokrutniejszym aktem tej wojny była tragedia w Biesłanie. Siły federalne zostały de facto w Czeczenii pokonane. Dopiero „czeczenizacja” – przekazanie władzy miejscowym politykom, a właściwie sankcja na bezkarne panoszenie się brutalnego namiestnika Kremla Ramzana Kadyrowa – pozwoliły Moskwie twierdzić, że sytuację opanowano, a Czeczenia zmierza w dobrym kierunku.
Na razie nikt nie miał okazji sprawdzić, jak to jest naprawdę – obowiązuje blokada informacyjna, niezależne dziennikarstwo nie istnieje, ci, którzy zanadto się wychylają, giną. Kadyrow i spółka przynieśli Putinowi na tacy głowy Maschadowa i Sajdułłajewa, ostatnich przywódców Iczkerii. Zginął też największy wróg – Basajew. Kaukaz nie stał się przez to bezpieczniejszy i bardziej lojalny, wręcz przeciwnie. Kadyrow umiejętnie i bez kontroli wyciąga pieniądze z federalnego budżetu, niszczy przeciwników. A w pozostałych republikach Kaukazu Północnego, wchodzących w skład Federacji Rosyjskiej, nabrzmiewa protest przeciwko Moskwie, podbity coraz silniejszymi wpływami islamskimi.
Tymczasem Putin wzmocnił w Rosjanach nienawiść do „czarnych”, jak pogardliwie nazywa się mieszkańców Kaukazu. Są oni obywatelami drugiej kategorii. Prezydent wręcz wspiera czystki etniczne w poszczególnych miastach (np. w Kondopodze, w której doszło do zamieszek na tle etnicznym pomiędzy Słowianami a Czeczenami) albo branżach (np. handel na bazarach ma być domeną wyłącznie rdzennej ludności rosyjskiej). Ksenofobia przeżywa złoty wiek.
Kiedy słabe jest silne
Na początku panowania Putin zapowiedział odbudowę silnego państwa. Hasło to odnosiło się nie tylko do zapanowania nad sytuacją na Kaukazie, ale do odbudowy sprawności funkcjonowania państwa w ogóle oraz do odzyskania prestiżu na arenie międzynarodowej. Z tym hasłem trafił w dziesiątkę – Rosjanie byli zmęczeni nieudolnością Jelcyna, upokorzeni stratami czasów transformacji ustrojowej, zawiedzeni utratą pozycji mocarstwowej w świecie. Pragnęli spokoju i przywrócenia Rosji dawnej świetności. Rankingi popularności nowego prezydenta rosły jak na drożdżach. Rosjanie poparli hasło rządów silnej ręki, to bardzo im się spodobało po latach chaosu. I podoba do dziś.
Zdawać by się mogło, że mający tak wysokie poparcie przywódca, bez obciążeń, bez niewygodnych zaszłości, światły, młody, prężny, znający trochę świata i mający ambicje poznania go lepiej, a także zbliżenia doń Rosji, energicznie zabierze się do uzdrawiania nadwątlonych konstrukcji państwowych. Rzeczywiście, przez pierwszy rok jego prezydentury liczne instytuty politologiczne tworzyły na wyprzódki koncepcje polityki zagranicznej, obronnej, informacyjnej i wielu innych. Spodziewano się zakrojonych na szeroką skalę reform, które pozwolą Rosji ruszyć z kopyta w pogoń za uciekającym technologicznie Zachodem. Dziś widać, że dobrymi chęciami wybrukowano kremlowskie piekło, żadnej z reform nie wprowadzono w życie.
No właśnie, „zamiast”. To słowo-klucz putinowskich rządów. Zamiast silnego państwa, jest silna pozycja biurokracji. Zamiast otwarcia na świat – ideologia oblężonej twierdzy. Zamiast demokratycznego mechanizmu wyłaniania organów władzy – fasada i instrumentalne wykorzystanie demokratycznych rekwizytów. Zamiast wynajętej przez elektorat na jedną, góra dwie kadencje ekipy rządzącej, która ma służyć interesom obywateli, jest ekipa, której muszą służyć obywatele. Następuje też zamiana pojęć: ten, kto jest przeciwko władzy, jest przeciwko państwu, a więc jest zdrajcą Rosji. Ale w pojęciu przeciętnego mieszkańca Rosji prezydent ma zawsze rację, popieramy go, bo dzięki niemu z Rosją się liczą, poza tym obiecuje podnieść pensje, w sklepie jest chleb i coś do chleba. Machina propagandowa działa bez zarzutu – obrazek w telewizji jest nienaganny: żyto rośnie, ropa płynie rurociągiem, w bankach maszynki do liczenia pieniędzy pracują pełną parą.
Państwo jest dla rządzącej ekipy idealnym ciałem, na którym można pasożytować. Ciało żyje, zasilane potężnym strumieniem środków ze sprzedaży ropy i gazu. To daje pewne pole manewru, którego nie miał Jelcyn z wiecznie pustą kasą państwową. Rosja spłaciła długi zagraniczne, gromadzi na czarną godzinę pieniądze w Funduszu Stabilizacyjnym.
Za rządów Putina nastąpił wzrost interesów ludzi biznesu i polityki, członkowie najwyższych władz zasiadają w gremiach kierowniczych największych korporacji, zamiast oligarchów cywilnych mamy oligarchów w mundurach lub takich, którzy mundury zrzucili niedawno. Federacja przekształcona została w korporację. Jej członkowie chcą się jak najszybciej uwłaszczyć, żeby po magicznym 2008 r. zalegalizować się w charakterze posiadaczy. Pozostaje tylko pytanie: jak? Oczy wszystkich zwrócone są na Putina, bo na razie to on jest gwarantem ich pomyślności. Ale co będzie, kiedy opuści stanowisko? Jaką drogę wybierze? Może fotel prezesa Gazpromu, posiada przecież pakiet akcji gazowego molocha?
Sport to zdrowie
Putin nie zdobył jednak w czasie prezydentury ostróg wysokiej klasy menedżera. Ponadto, jaką ma gwarancję, że nawet pozbawiony ambicji własnych wyznaczony przez kremlowską kamarylę następca nie zechce jednym machnięciem pióra pozbawić go gazpromowskich zaszczytów. Poza tym specjaliści zastanawiają się, czy Gazprom przetrwa w dobrej kondycji finansowej do końca kadencji Putina. Wiele przesłanek może świadczyć o tym, że to kolos na glinianych nogach. Czy zatem warto wiązać swój los z tak niepewnym interesem?
Może więc trzecia kadencja? To by urządzało wielu ludzi z jego ekipy. A zawsze można znaleźć jakąś technologię polityczną, która pozwoli uwierzytelnić przedłużenie rządów. Ale są też tacy, którzy twierdzą, że czapka Monomacha ciąży Putinowi, że w gruncie rzeczy lubi on wygodne życie i marzy mu się wielki świat i wolność.
Pisarz Władimir Wojnowicz, który wiele lat temu przepowiedział w powieści „Moskwa 2042”, że Rosją rządzić będzie genialissimus (młody wódz, wywodzący się z organów bezpieczeństwa państwowego, który pracował w Niemczech jako funkcjonariusz wywiadu), pół żartem, pół serio rozważa możliwość restauracji monarchii. Nie brakuje jednak tych, którzy taką koncepcję poparliby całkiem serio i osadzili na tronie cara Władimira Władimirowicza.
Ostatnio na salonach pojawiła się jeszcze jedna koncepcja: Putin, zagorzały wielbiciel sportów, dżudoka, demonstrujący społeczeństwu sprawność fizyczną: jazdę na nartach, popisy na tatami, od jakiegoś czasu z zadziwiającą regularnością spotyka się z ludźmi rządzącymi federacjami poszczególnych dyscyplin sportowych i reprezentującymi narodowe komitety olimpijskie. Znalazł czas nawet na spotkanie z byłym, ale ciągle wpływowym działaczem ruchu olimpijskiego Juanem Antonio Samaranchem. Po co? Czy tylko po to, aby lobbować kandydaturę miasta Soczi na organizatora zimowych igrzysk olimpijskich w 2014 r.? Złośliwi twierdzą, że Putin szykuje sobie w ten sposób zapasowe lądowisko – funkcję przewodniczącego MKOl. Jedno wydaje się pewne, w 2008 r. wyboru nie dokonają obdarzeni prawem głosu obywatele Rosji, wyboru dokona Putin: czy zostać, czy wskazać następcę, który poprowadzi Rosję wyznaczoną przez poprzednika drogą.