Żeby dobrze zrozumieć, dlaczego 45 mln Amerykanów siadło nagle przed telewizorami, by w 1977 r. oglądać tasiemcowy wywiad polityczny brytyjskiego dziennikarza Davida Frosta ze zdymisjonowanym prezydentem Richardem Nixonem, trzeba przypomnieć kaca, jakiego Ameryka miała po prezydenturze Nixona, po Watergate i Wietnamie. Amerykańscy widzowie to wiedzą, polscy niekoniecznie. Film – dla widowni europejskiej – powinien zacząć się od krótkiego choćby streszczenia prawdziwego dramatu dymisji Nixona. Więc nie tylko, że zrezygnował z urzędu: oskarżeni, potem skazani, zostali „wszyscy ludzie prezydenta”. I ostatecznie mało kto miał wątpliwości, że sam Nixon nie tylko tuszował skandal Watergate, ale i zlecił serię brutalnych akcji przeciw swym oponentom.
Zepsucie państwa i prawa zaszło tak daleko, iż prokurator generalny kraju John Mitchell dysponował tajnym funduszem, w wysokości co najmniej 350 tys. dol. (a może i dwa razy tyle), na fałszowanie listów, organizowanie przecieków lipnych newsów do prasy, kradzież materiałów kampanijnych – wszystko, aby pomniejszyć szanse opozycji. Podobne przestępcze nękanie dotknęło przeciwnika wojny wietnamskiej Daniela Ellsberga, który zdecydował się na wykradzenie i publikację dokumentów Pentagonu kompromitujących władze. Pracownicy Białego Domu włamali się do biura psychiatry tego działacza w nadziei na pozyskanie badań lekarskich dyskredytujących Ellsberga.
Obecnie rozpamiętujemy upadek Busha, którego pozycja w sondażach tak rekordowo spadła. Wtedy pozycja Nixona była może w sondażach wyższa, natomiast nastrój Ameryki zupełnie spsiał. Przeciwnicy upadłego prezydenta skarżyli się nie, jak teraz, na wzrost niechęci do Ameryki na świecie, ale na to, że władza w kraju nigdy nie była tak skorumpowana, tak zepsuta i że najwyższy urząd urąga jakimkolwiek regułom przyzwoitości.