Kilka dni temu miałem okazję zobaczyć z bliska, jak trenowali. Przeżycie jest niesamowite – zwłaszcza w porównaniu z przekazem telewizyjnym.
Die Streif góruje nad Kitzbühel w austriackim Tirolu i ma 3,3 km. Zawodnicy startują z 1665 m n.p.m., a metę wyznaczono niemal w środku miasteczka (na 863 m n.p.m.). Narciarze pokonują więc ponad 800 metrów różnicy poziomów.
Stromizna stoku za uskokiem zwanym Mausefalle (Pułapka na myszy) sięga 85 proc., a niektórzy ze startujących oddają tam skoki długości 80 m (choć najlepsi starają się jak najmniej przebywać w powietrzu, jako że wówczas ich prędkość jest mniejsza niż wtedy, gdy narty jadą po śniegu).
Inne legendarne w narciarskiej branży miejsca Streif’y to: Steilgang (najbardziej zwykle zlodzony fragment trasy), Alte Schneise (uchodzi za szczególnie wymagający z racji raptownie zmieniającego się ukształtowania i oświetlenia terenu) oraz Hausberg (kolejny stromy – 69 proc. – i trudny punkt, a startujący mają już za sobą ponad półtora minuty jazdy).
Do Kitz zjeżdżają najwięksi, bo dobry wynik tu zdobyty jest warunkiem narciarskiej sławy. A raczej jej potwierdzeniem: dowodem choćby Franz Klammer, trzykrotny triumfator w latach 1975-77. Swoje robią też naturalnie wyższe niż na innych zawodach premie dla zwycięzców.
W ślad za zjazdowcami ciągną VIP’y zarówno ze świata sportu, jak polityki oraz rozmaici celebrieties. Dość powiedzieć, że w luksusowym hotelu Kaiser Hof najdroższe apartamenty z widokiem na trasę są zwykle sprzedawane z rocznym wyprzedzeniem (w tym roku właśnie ten hotel wybrał także jeden z faworytów, Bode Miller, który ostatnio porzucił swoją słynną przyczepę campingową).
Na szczęście zawodom kibicują też zwykli miłośnicy narciarstwa.
Więcej o najsłynniejszej trasie zjazdowej świata na blogu Krzysztofa Burnetki.