Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Podwójne milczenie

„Niemal całe życie milczałem o najbardziej osobistych sprawach”. Michał Głowiński nie żyje

Prof. Michał Głowiński Prof. Michał Głowiński Leszek Zych / Polityka
Można powiedzieć, że słowo Żyd staje się powoli wyrażeniem neutralnym. Słowo gej stanie się nim – miejmy nadzieję – w niedalekiej przyszłości - mówił Joannie Podgórskiej w 2010 roku prof. Michał Głowiński, który zmarł w wieku 88 lat.
Michał (siedzi na schodach pierwszy z lewej) z rodzicami (mama Felicja stoi pierwsza z lewej, tato Henryk siedzi) przed domem w Pruszkowie, 1938 r.Materiały prasowe/Wydawnictwo Literackie Michał (siedzi na schodach pierwszy z lewej) z rodzicami (mama Felicja stoi pierwsza z lewej, tato Henryk siedzi) przed domem w Pruszkowie, 1938 r.
materiały prasowe

Wywiad ukazał się w „Polityce” 23 października 2010 r.

Joanna Podgórska: – Słowa: Żyd, gej, przestały już budzić lęk i poczucie wyobcowania?

Prof. Michał Głowiński: – I tak, i nie. Z głębokiego poczucia obcości wyrwałem się po przemianie ustrojowej w 1989 r. Wtedy zmieniła się nie tylko sytuacja polityczna, ale i egzystencjalna. Zaczęto mówić o sprawach, o których trudno było mówić w PRL. A to były akurat rzeczy dla mnie ważne. Oswojenie tematu żydowskiego pochodzenia nastąpiło szybciej. Napisałem na ten temat sporo wspomnień. Teraz, w dość późnym wieku, wydałem autobiografię, w której mówię także o mojej orientacji seksualnej. Dziś to się nazywa coming out, dla mnie to przezwyciężenie tego wyobcowania. W innej sytuacji, zwłaszcza o rzeczach ściśle prywatnych, bym nie pisał. Uznałem jednak, że jeśli chcę wydać książkę poważną i uczciwą, nie mogę na ten temat milczeć, bo to część mojej sytuacji życiowej.

W ciągu 20 lat w Polsce, gdy chodzi o obyczaje, sferę przyzwolenia, nastąpiła zmiana kolosalna. Może nie jest to jeszcze zmiana powszechna. Wystarczy wspomnieć symboliczną już panią minister Radziszewską, która wypowiada się tak, jakby nie rozumiała, w czym rzecz. Jest jak spadek z minionych lat, zabytek. Ale i tak jest lepiej niż za rządów PiS i LPR, gdy gejów zaczęto w Polsce traktować tak, jak przed wojną prawica w Polsce traktowała Żydów. Pisała o tym m.in. Agnieszka Graff. I myślę, że ta analogia jest trafna. Całą grupę społeczną traktuje się łącznie i mówi: patrzcie, jacy oni są ohydni. Można powiedzieć, że słowo Żyd staje się powoli wyrażeniem neutralnym. Słowo gej stanie się nim – miejmy nadzieję – w niedalekiej przyszłości.

W czasie wojny musiał pan ukrywać pochodzenie, bo to była gra o życie. Potem też, bo okazało się, że to wcale nie koniec antysemityzmu w Polsce.

Potem nie musiałem i nie ukrywałem. Nazwisko moje nie jest zmienione.

Ale wspomnienie dla Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu napisał pan pod pseudonimem.

To prawda, ale nie z obawy przed antysemityzmem. Obracam się w środowisku, w którym postawy antysemickie są niemożliwe. Większość moich kolegów i koleżanek wiedziała o moim pochodzeniu. To nie było żadną tajemnicą. Czasem może spotykałem się z niezrozumieniem, ale ono nie wynikało ze złej woli. Kiedy powiedziałem, że wciąż śnią mi się sytuacje z Holocaustu, jeden z bliskich kolegów wyśmiał mnie, że stylizuję się na „Sennik współczesny” Konwickiego. A mnie wciąż trudno było o tym mówić – stąd pseudonim. W sposób najzupełniej fizyczny drętwiał mi język. Wciąż był we mnie lęk. Przezwyciężyłem go między innymi dzięki temu, że żydowskie pochodzenie stało się tematem publicznej rozmowy.

W Polsce Ludowej każdego roku obchodziło się rocznicę powstania w getcie warszawskim, co polegało na tym, że mówiono, jak dzielnie Polacy, a przede wszystkim polscy komuniści pomagali Żydom. I na tym się kończyło. Ludzie nic na te tematy nie wiedzieli, bo i skąd. To był temat przemilczany, z nielicznymi wyjątkami. Bo na przykład literatura polska na tematy zagładowe czy żydowskie jest ogromna i wysoce wartościowa. Działy się czasem rzeczy paradoksalne. Jedna z najwybitniejszych powieści o Holocauście, „Chleb rzucony umarłym” Bogdana Wojdowskiego, ukazała się trzy lata po Marcu ’68 w renomowanym wydawnictwie, jakim był PIW. Nie wszystko było zamknięte na kłódkę, ale rozmowa toczyła się półgębkiem i tylko w pewnych środowiskach.

W tej rozmowie pojawiały się sformułowania, które bezwiednie odkrywały funkcjonujące w społeczeństwie stereotypy. Sam pan wspomina, jak jedna ze znajomych powiedziała: „Głowiński przyznał się, że był w getcie”.

Tak. „Przyznał się” to nie znaczy to samo, co „powiedział”. Czasownik „przyznał się” ma konotacje wskazujące na coś nagannego, niestosownego, wstydliwego. Ta osoba nie powiedziała tego zapewne ze złej woli. Jej to podsunął język.

Przypadki złej woli też się jednak zdarzały. Szokująca jest lekcja religii w pruszkowskiej szkole, którą opisał pan w swojej książce.

Tak, lekcje z księdzem Bujalskim. Zawdzięczam życie katolickim zakonnicom. Przechowywały mnie przez półtora roku. Bez tego bym pewnie nie dotrwał do końca wojny. Mam wielki dług wdzięczności wobec tych sióstr, a pośrednio wobec Kościoła katolickiego. Ale przez lekcje z księdzem Bujalskim nieomal o tym zapomniałem. To były seanse nienawiści do Żydów, odgrywane w rok po zakończeniu wojny. Mówił, że Holocaust to kara za to, że Żydzi zabili Pana Jezusa. Nie ma więc powodu, by tę nację opłakiwać. Opowiadał też, że Żydzi mordują chrześcijańskie dzieci, by z ich krwi wypiekać macę. Pochodził z dalekich Kresów, przeżył rewolucję bolszewicką, te przeżycia go uformowały. Ale to nie tłumaczy kolportowania teologicznej wizji, że zamordowano wiele milionów ludzi, bo to kara boża za ukrzyżowanie Chrystusa. Bóg z jego opowieści był mściwym, pamiętliwym potworem.

Czy on wiedział, że w klasie siedzi Żyd?

Nauczyciele wiedzieli, moja rodzina mieszkała w Pruszkowie od wielu lat. Czy on wiedział? Nie mam pojęcia. To był ksiądz niewyżyty seksualnie i patrzył tylko na dziewczęta. Męska część klasy go nie interesowała. To wszystko nie było wymierzone osobiście przeciwko mnie. Po prostu miał obsesję żydowską i kładł ją uczniom do głowy. Ale dla mnie wysłuchiwanie tego było przeżyciem traumatycznym, utrwalało lęki, skłaniało, by uciekać od ludzi. Zresztą zdarzyło się, że po lekcji religii zostałem przez kolegę z klasy pobity. Ksiądz Bujalski ma dziś podobno w Pruszkowie opinię bohatera, bo był prawdziwym, żarliwym antykomunistą.

A jak pan przeżył Marzec ’68?

Mnie nic się w Marcu nie stało. Na tamte wydarzenia nie reagowałem wyłącznie jako człowiek pochodzenia żydowskiego, ale żyjący tu Polak. A wtedy wszystko było straszne: bicie studentów, nagonki. Wątki antysemickie były przez pewnych ludzi traktowane z całą pewnością rasistowsko, ale dominowało coś innego. To było ściśle instrumentalne. Trwała pokoleniowa walka o władzę w partii. A ja nigdy nie należałem do partii. Wtedy partyjni Żydzi byli o wiele bardziej narażeni na represje, afronty, zwolnienia. Żyło jeszcze pokolenie żydowskich komunistów z KPP, ale ja ich w ogóle nie znałem. To było dla mnie egzotyczne środowisko. Pracowałem całe życie w Instytucie Badań Literackich. Rugi antysemickie nie zdążyły dojść do Polskiej Akademii Nauk. Zaczęto od wydawnictw, potem była prasa, potem uczelnie, aż wreszcie to się urwało.

Czy po tylu latach Holocaust nadal śni się po nocach?

Śni się. Jeśli ktoś miał szczęście, mógł Zagładę przeżyć. Natomiast do końca życia nie może z niej wyjść. Przeżywałem wojnę jako dziecko, ale wszystko doskonale pamiętam. Pamiętam warszawskie getto, miejsca, w których się ukrywaliśmy. Z tamtego czasu został we mnie lęk zamknięcia. Tak myślę. Bo nie wiem przecież, czy mam klaustrofobię dlatego, że taki się urodziłem, czy dlatego, że ukrywano mnie w ciasnych pomieszczeniach. Spędziłem z matką sześć dni w kopcu kartofli.

Czy jeśli człowiek przeżyje nagłe zawalenie się świata, zmienia się jego stosunek do posiadania rzeczy?

Mam mało rzeczy i nie przywiązuję do nich specjalnej wagi. Z wyjątkiem książek, ale nad nimi już dawno straciłem kontrolę. Stoją w potrójnych rzędach i często zdarza mi się wypożyczać z biblioteki tytuły, które na pewno mam, ale nie potrafię ich odnaleźć. Z prezentów, które otrzymywałem, stworzyła mi się kolekcja piór wiecznych. I są one dla mnie ważne, bo rzeczy literackie i osobiste piszę z reguły ręcznie. Te zawodowe piszę na komputerze. Choć przyznam, że ciągle z niedowierzaniem patrzę na tę maszynę stojącą na biurku. Uświadamia mi, jak prędko zmienia się świat. Jeszcze doskonale pamiętam, jakim cudem techniki był dla mnie amerykański długopis, który ojciec kupił mi na targu w 1946 r.

Ma pan przedwojenne rodzinne pamiątki?

Wybuch wojny był dla mnie po części historią utraty przedmiotów z dzieciństwa: ukochanych szachów, atlasu świata, zaczętej kolekcji znaczków. Prawie wszystko przepadło. Ale i tak miałem szczęście. Nie tylko przeżyłem ja, moi rodzice i dziadkowie, ale też zaprzyjaźniona rodzina z sąsiedztwa przechowała w depozycie część rodzinnych rzeczy. Przetrwał obraz braci Seidenbeutel, który wypożyczam czasami na wystawy. Na mojej ścianie nie wygląda najlepiej, bo ma marne oświetlenie, ale na wystawie w Kordegardzie widać było, że to dzieło dużej klasy. Ocalał nawet serwis, który moi rodzice dostali od dziadków w prezencie ślubnym.

Po wojnie do milczenia o pochodzeniu doszło milczenie o homoseksualnej tożsamości. Da się to porównać?

Tak. Niemal całe życie milczałem o najbardziej osobistych sprawach. Przez wiele lat żyłem tak, jakby sfera prywatna w ogóle dla mnie nie istniała. Jeśli chodzi o kwestie orientacji seksualnej, zaszła najpierw na świecie, a potem u nas niesamowita zmiana. Ale i przedtem w Polsce te sprawy były traktowane ze względną łagodnością, bo nie podlegały karze. W międzywojniu byliśmy pod tym względem niebywale cywilizowanym krajem i wielka w tym zasługa Boya-Żeleńskiego. Peerelowska pruderia sprawiła, że homoseksualizm stanowił nadal temat tabu. To wynikało z systemu, ale też mentalności pewnych ludzi, jak choćby krańcowo purytańskiego i konserwatywnego Gomułki.

Napisał pan, że czuł się, jakby był z tym sam jeden na świecie. A przecież w środowisku literackim było mnóstwo homoseksualnych osób, choćby Iwaszkiewicz czy Andrzejewski.

Ale to nie byli moi znajomi. Ja się dopiero później o tym dowiadywałem. Z pojęciem homoseksualizmu zetknąłem się po raz pierwszy w przedwojennej encyklopedii. Jako dzieciak uwielbiałem czytać encyklopedie i trafiłem na to hasło. Byłem na tyle inteligentny, żeby wiedzieć, że jak rzecz jest w encyklopedii, nie może dotyczyć tylko mnie. Szybko zdałem sobie sprawę, że to nie jest mój wybór. Ale mimo wszystko strasznie się tego wstydziłem, uznawałem za coś zasługującego na potępienie. Głęboko to ukrywałem, bo nigdzie nie dało się usłyszeć dobrego słowa na ten temat. W samym języku tkwiła pogarda.

W okresie stalinowskim, co dziś wydaje się śmieszne i nieprawdopodobne, wszelkie relacje tego typu były traktowane jako przejaw moralności burżuazyjnej. Przez całe lata mogło to stanowić tzw. hak w życiorysie. Nie obracałem się w tym środowisku, ale domyślam się, że było ono głęboko spenetrowane przez ubecję. Dotyczyło to zwłaszcza homoseksualistów, którzy mieli żony, dzieci. Dla nich ujawnienie orientacji byłoby katastrofą życiową. Ale z drugiej strony pamiętam wypowiedź pewnego drugorzędnego pisarza; nie miał żadnych szans na sukces, bo brakowało mu talentu, ale twierdził, że nie zrobi kariery literackiej, bo nie jest ani homoseksualistą, ani Żydem. To były lata 60. Mówiło się wówczas o mafii homoseksualnej w środowisku literackim. To też brzmi dziś groteskowo, ale dla wielu autorów była to wygodna teoria, bo łatwo tłumaczyła niepowodzenia.

Bał się pan haka w życiorysie?

Bałem się wszystkiego, ale tego chyba niespecjalnie. Pewnie moi koledzy i koleżanki się domyślali, bo to jest rzecz, której się nie da ukryć. Tryb życia, samotność, niewchodzenie w romanse, we flirty z paniami są oznaką. I to łatwą do interpretacji. W tej dziedzinie nawet nicnierobienie przyciąga uwagę, skłania do domysłów.

Gdy patrzę z perspektywy czasu, zdaję sobie sprawę, że dla ludzi, którzy mieli ze mną kontakt, nie było to tajemnicą. Chyba do końca pozostało tajemnicą dla moich rodziców; w swojej naiwności niczego się nie domyślili. Zawsze byłem dyskretny, skryty, tajemniczy, nie chciałem nic na ten temat mówić. Ale dziś, pisząc autobiografię, nie mogłem tej sfery pominąć, bo stworzyłbym relację pełną luk, zdecydowanie fałszywą. Kiedy wydawnictwo zaproponowało mi napisanie tej książki, długo myślałem i zdecydowałem, że albo nie piszę, albo piszę o wszystkim. Inaczej to nie miałoby sensu. Pewnie bym się nie odważył, gdyby nie cała dyskusja o mniejszościach i homofobii, która przetoczyła się przez Polskę. Jestem świadomy, że żyję w nowoczesnym świecie, który z oporami, ale jednak aprobuje homoseksualizm.

Pisze pan, że przez ukrywanie orientacji zatruł sobie młodość, amputował życie prywatne. Zazdrości pan dziś młodym gejom i lesbijkom, którzy żyją w sposób otwarty?

Oczywiście, ale to jest już inny świat. Dla dzisiejszych 20-latków to, o czym piszę, jest prehistorią. Zwiększa się świadomość, że człowiek taki się po prostu rodzi. Dlatego idiotyzmem była idea walki z – jak ją za rządów PiS i LPR nazywano – propagandą homoseksualną. Tego się nie da propagować, tak jak nie można propagować koloru oczu czy rozmiaru stopy. Z drugiej strony myślę sobie, że jakieś gejowskie stowarzyszenie powinno przyznać medal Romanowi Giertychowi za szczególne zasługi dla środowiska. Tak ośmieszył i obrzydził homofobię, że przyzwoitym ludziom nie wypada się do niej przyznawać. Gdybym był młodszy, może zaangażowałbym się w działalność ruchów mniejszościowych, ale już dla mnie na to za późno. To nie moje lata.

Michał Głowinski (ur. 1934 r.) profesor, teoretyk literatury, współautor „Słownika terminów literackich”, analityk jezyka propagandy PRL. Wieloletni pracownik naukowy w Instytucie Badan Literackich Polskiej Akademii Nauk. Autor prozy wspomnieniowej. Ostatnio wydał autobiografię zatytułowaną „Kregi obcości”.

Polityka 43.2010 (2779) z dnia 23.10.2010; Coś z życia; s. 108
Oryginalny tytuł tekstu: "Podwójne milczenie"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną