Nadając nagrodzie taką formułę, chcieliśmy pobudzić badania nad dziejami najnowszymi, przyciągnąć młodych badaczy do – jak to Amerykanie nazywają – current history. Granica tej najnowszej historii oczywiście się przesuwa. W latach 50. był nią początek XX w. Później – pierwsza wojna światowa, a zwłaszcza to, co się działo po Wersalu. Oczywiście trauma drugiej wojny musiała od pierwszej chwili znaleźć odbicie w dyskutowanych przez jury pracach, czego wyrazem było nagrodzenie w pierwszej edycji z 1959 r. „Dziennika z lat okupacji” Zygmunta Klukowskiego – dziś powszechnie uznanego i bardzo ważnego źródła z tej epoki.
Okres powojenny przez długi czas stanowił tabu: historia ocierała się o politykę, publikacje były narażone na ingerencje cenzury, dostęp do źródeł – utrudniony bądź niemożliwy. Skądinąd wiadomo, że w wielu archiwach świata obowiązuje okres karencyjny. Do tzw. teczek Sikorskiego, dokumentów związanych z tragedią gibraltarską – uzyskałem dostęp w Public Record Office w Londynie dopiero pierwszego dnia po upływie 30 lat po katastrofie, w lipcu 1973 r. (Zdaniem niektórych badaczy – wyselekcjonowane dokumenty dotyczące tej sprawy nadal zachowują klauzulę tajności).
Dostęp do teczek w Instytucie Pamięci Narodowej spowodował gwałtowne przyspieszenie w badaniu dziejów najnowszych. Więc zapewne sporo racji ma świetny historyk wrocławski prof. Marcin Wodziński, gdy stawia zarzut („Choroba krótkiej pamięci”, POLITYKA 17), że ogromna większość nagród historycznych w Polsce obejmuje zasięgiem tylko XX w. Nie ukrywam, że jeśli chodzi o naszą redakcję, nie chciałbym zmiany formuły. 55 lat – to już tradycja, która zobowiązuje. Może mnie pamięć myli, ale jest to najstarsza – funkcjonująca – nagroda historyczna w Polsce.
Przejdźmy wszakże do spraw aktualnych, czyli do procesu wyłaniania laureatów 2014 r. W dziale pamiętników i wspomnień nominowane były (POLITYKA 19) trzy pozycje, w tym dwa dzieła tworzone jako dzienniki, zapisy na gorąco: siedmiotomowy „Dziennik wypadków” Karola Estreichera młodszego (z lat 1939–84, wyd. Towarzystwo Sztuk Pięknych w Krakowie) i trzytomowe „Dzienniki” Janusza Zabłockiego (okres 1956–86, Instytut Pamięci Narodowej).
Nie muszę tłumaczyć, jaką wartość dla historyka mają dzienniki jako gatunek źródłowy. Zwłaszcza takie jak Estreichera, pisane – można by powiedzieć w sposób klasyczny – dla potomności. Autor chce je pozostawić przyszłym historykom i dlatego zastrzega sobie termin, po którym wolno będzie je opublikować. Estreicher odnotowuje niemal codziennie „wypadki”, jakie dostrzega – na arenie światowej, w swoim otoczeniu – „wypadki”, w jakich uczestniczy, a także warte zauważenia osoby. Zakłada, że nie będzie obiektywny w ocenie opisywanych postaci i rzeczywiście – dość często nie jest, ale zgryźliwość dodaje często uroku temu, co pisze. Zapiski Estreichera ułatwiają zrozumienie, dlaczego ludzie jego pokroju i formatu postanowili wrócić do Polski i aktywnie – w swojej dziedzinie – działać, mimo umacniania się ustroju, którego nie darzyli zaufaniem.
To świetnie, że „Dziennik wypadków” Karola Estreichera juniora został w końcu wydany. Szczególna w tym zasługa prezesa Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych w Krakowie Zbigniewa Kazimierza Witka, redaktor Anny Marii Joniak i prof. Dariusza Matelskiego.
„Dzienniki” Janusza Zabłockiego, prominentnego działacza katolickiego, posła na Sejm w latach 1965–85, mają nieco inny charakter, bardziej polityczny i bardziej publicystyczny. Są ważnym źródłem informacji o realiach PRL, zwłaszcza o ówczesnych koncepcjach działania osób powiązanych z kierownictwem Kościoła. Zabłocki z racji pełnionych funkcji miał dostęp zarówno do kręgów władzy (spotykał się z partyjnymi decydentami, sporadycznie nawet z Gomułką i Gierkiem), jak i ważnych postaci ze środowiska kościelnego (odbywał m.in. regularne spotkania z prymasem Wyszyńskim).
Odnoszę wrażenie – zwłaszcza gdy zestawiam Estreichera z Zabłockim – że ten ostatni pisał mniej spontanicznie, bardziej się kontrolując. A także – może jestem niesprawiedliwy wobec zmarłego przed dwoma miesiącami autora – chyba z myślą, że swoje dzienniki opublikuje za życia (co zresztą uczynił). Różnica między pisaniem jedynie dla potomnych a pisaniem dla – również lub przede wszystkim – współczesnych jest ewidentna.
Nagrodę w dziedzinie pamiętników i wspomnień Kapituła przyznała – jednomyślnie – Karolowi Modzelewskiemu za „Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca” (Wydawnictwo Iskry). Między innymi dlatego, że jest to w największym stopniu książka do czytania. Jej autor należy do grona wielkich bohaterów naszych czasów. Jest prawym człowiekiem i świetnym uczonym. Nonkonformistą, który szczerze potrafi ocenić swoją przeszłość, a także bardzo wnikliwie i ciekawie ocenia wydarzenia najnowszej polskiej historii, których był ważnym uczestnikiem – jako działacz opozycji demokratycznej i Solidarności.
Nie było również wahań Kapituły w sprawie nagrody w dziedzinie źródeł – za książkę „Grypsy z Konzentrationslager Auschwitz Józefa Cyrankiewicza i Stanisława Kłodzińskiego” (Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego). Grypsy (zachowało się 214) były wysyłane z obozu między wrześniem 1942 r. a styczniem 1945 r. Jest to wyjątkowej wagi źródło, mówiące o tym, co sami więźniowie widzieli i słyszeli w Auschwitz, jaki był mechanizm zagłady, jaka była struktura narodowościowa ofiar, postawy więźniów, koncepcje samoobrony, dezyderaty więźniów wobec świata zewnętrznego.
Naoczni świadkowie przekazują informacje o składzie i zachowaniach załogi nadzorców. Grypsy dostarczają nam wiedzy nie tylko o obozowym ruchu oporu, ale też dają pojęcie o rozległej siatce współdziałających z tym ruchem ludzi ze świata zewnętrznego, wśród których wysuwa się na plan pierwszy nazwisko Teresy Lasockiej (co za przypadek: zostanie żoną wspomnianego wyżej Estreichera!). Wkład laureatki nagrody prof. Ireny Paczyńskiej w wydanie grypsów jest nieoceniony. Prof. Władysław Markiewicz napisał w „Zdaniu”: „Przygotowanie do druku grypsów (…) jest niedościgłym przykładem perfekcyjnego zastosowania wymogów sztuki edytorskiej: każde wydarzenie stanowiące przedmiot grypsów obudowane jest pieczołowicie informacjami dotyczącymi okoliczności, zaangażowanych osób, następstw i wymowy określonych zdarzeń. Dzięki temu lektura grypsów sprawia, że czytelnik nie tylko »przyjmuje do wiadomości« ich treść, ale jednocześnie przeżywa ich zawartość, rozumie ich wagę i znaczenie, cieszy się i martwi przebiegiem opisywanych wypadków, odnosząc wrażenie, że w nich uczestniczy”.
Książka „Gdańsk – miasto od nowa. Kształtowanie społeczeństwa i warunki bytowe w latach 1945–1970” Piotra Perkowskiego (wydawnictwo słowo/obraz terytoria) – laureat w kategorii prac naukowych i popularnonaukowych – bardziej, jak trafnie określił to Marcin Zaremba, odzwierciedla historię kulturową niż polityczną Gdańska po drugiej wojnie. To praca interdyscyplinarna, włączająca w badania historyka doświadczenia z etnografii, demografii, socjologii, psychologii społecznej. Jest to – moim zdaniem – bardzo zgrabnie opisany rozdział naszej historii, w którym Danzig przekształcił się w Gdańsk, a wymarłe miasto wracało do życia. Najlepsza jest chyba relacja o pierwszym 15-leciu. Później narracja rwie się nieco, informacje są cząstkowe, ale w sumie czytałem książkę z wielkim zainteresowaniem i wzruszeniem. Może dlatego, że w latach 40. żyłem we Wrocławiu. Bardzo dużo podobieństw…
Na koniec powiem (za Okudżawą): i tylko mi żal… Że nie przebiły się do nagrody, a przynajmniej do nominacji, wywiad rzeka Roberta Jarockiego z Witoldem Kieżunem („Magdulka i cały świat”, Wydawnictwo Iskry) ani „Droga lodowa. Od zesłania do wolności – odyseja Polaków” Stefana Waydenfelda (Dom Wydawniczy Rebis), o której Norman Davies napisał, że „stanowi pozycję odzwierciedlającą doświadczenia Polaków jako narodu”, ani fascynująca autobiografia Edwarda Kajdańskiego, Polaka z Mandżurii („Wspomnienia z mojej Atlantydy”, Wydawnictwo Literackie).
W kategorii źródeł żal mi obszernego trzytomowego dzieła, pod redakcją Stanisława Gomułki i Tadeusza Kowalika, o transformacji polskiej (Wydawnictwo Naukowe Scholar), a także tomu 10 Archiwum Ringelbluma poświęconego losom Żydów łódzkich (opracowała Monika Polit, Żydowski Instytut Historyczny im. Emanuela Ringelbluma).
I jeszcze żal mi – w kategorii prac naukowych i popularnonaukowych – interdyscyplinarnej książki Weroniki Grzebalskiej „Płeć powstania warszawskiego” (Instytut Badań Literackich i Narodowe Centrum Kultury). Ale książki nagrodzone są naprawdę świetne. Gratulacje dla autorów i wydawców!