Wyścig pochodu z konduktem
Dlaczego wciąż się spieramy o powstanie warszawskie?
Emil Marat: – Prześladują pana, 30-latka, duchy powstańców warszawskich?
Marcin Napiórkowski: – To byłby przypadek dla psychiatrii, a nie semiotyki kultury. Semiotyka zajmuje się zbiorowościami ludzkimi, grupami, rozumianymi jako wspólnoty. Kiedy spojrzymy na mnie jako na członka pewnej wspólnoty, to tak – prześladują mnie upiory powstania.
Żałoba jest kontrolowanym przepracowaniem szaleństwa – twierdzą antropolodzy. Pan rozbudowuje tezę, że Polacy – nie mogąc odbyć okresu żałoby po powstaniu – popadli w rodzaj trwającego do dziś obłędu. Poległych w powstaniu warszawskim polityka uwięziła w pół drogi w zaświaty i oni nas prześladują.
To opowieść rozgrywająca się przez lata na wielu płaszczyznach: na ulicach i cmentarzach, w prasie, w sztuce… Historycznie wyglądało to następująco: styczeń 1945 r., kilka miesięcy od upadku powstania (3 października 1944 r.). Ludzie wracają do miasta i widzą przerażający obraz: dziesiątki tysięcy płytko pogrzebanych lub niepogrzebanych ciał w różnym stadium rozkładu. Oczywista jest potrzeba, kulturowa, religijna, ludzka, jak w opowieści o Antygonie, ale też sanitarna: jak najszybciej opłakać i pogrzebać bliskich. I to w sposób, który będzie zaznaczał, że ich śmierć była sensowna, zasadna. Trzeba pogrzebać ich pod ich własnym imieniem, być może z uwzględnieniem tego, że należeli do Armii Krajowej, jaki mieli stopień i tak dalej.
I te pierwotne, ludzkie potrzeby od razu zderzają się z rzeczywistością polityczną.
Tak. Powstanie szło pod prąd filozofii, którą nazywam toposem pochodu. To była narracja, mit, któremu była podporządkowana cała ideologia komunistyczna, przedstawiająca historię jako wyzwoleńczy pochód rewolucji.