W nocy 5 lutego 1989 r. zginęła ostatnia ofiara muru berlińskiego. Dwudziestoletni Chris Gueffroy był kelnerem we wschodnioberlińskiej restauracji i wraz z kumplem postanowił uciec na Zachód. Na tzw. pasie śmierci zauważyli ich pogranicznicy. Zawołali: Stój! Potem strzelili, ale nie trafili. Uciekinierzy biegli wzdłuż muru i znaleźli się w sąsiednim sektorze patrolowanym przez Ingo Heinricha i Michaela Schmidta. Schmidt zawołał: Strzelaj! A Heinrich przyklęknął i z trzydziestu metrów trafił Gueffroya w pierś, a jego kolegę w nogę...
Wszyscy czterej pogranicznicy z obu sektorów dostali odznaczenia, po 150 marek premii i kilka dni urlopu. Nakazano im milczenie na temat strzelaniny i przeniesiono do innych jednostek. Po czym sfałszowano akta, by nie było śladu, kto strzelał. Dziewięć miesięcy później władze Niemieckiej Republiki Demokratycznej, komunistycznego państwa utworzonego w 1949 r. z radzieckiej strefy okupacyjnej Niemiec po II wojnie światowej, otworzyły zachodnią granicę.
Po zjednoczeniu Niemiec, 2 września 1991 r., czterej strzelcy stanęli przed sądem. Tina Rosenberg, uważna obserwatorka procesu dekomunizacji w byłym bloku wschodnim, w swym bestsellerze „Kraje, w których straszy” nazywa ten proces prawniczą farsą. Strzelcy wykonywali rozkazy. Byli specjalnie dobranymi młodymi ludźmi z prowincji, podatnymi na indoktrynację i zastraszonymi represjami. Zarówno oskarżyciele jak i obrońcy byli zgodni, że nie przekroczyli przepisów. I oto właśnie chodziło. To one miały być sądzone – rozkazy i przepisy. Erich Honecker (sekretarz generalny SED, partii komunistycznej, faktyczny rządca NRD) tylko wtedy może zostać skazany, jeśli czyn, do którego zachęcał, zostanie przez sąd uznany za przestępstwo, a strażnicy ukarani – powiedział otwarcie adwokat matki zamordowanego.