Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Władzę skala protestu mediów zaskoczyła. Jak się broni?

Dygnitarze obecnej władzy, włącznie z prezydentem Dudą, robią jak zwykle w sytuacji kryzysowej dobrą minę do złej gry. Dygnitarze obecnej władzy, włącznie z prezydentem Dudą, robią jak zwykle w sytuacji kryzysowej dobrą minę do złej gry. Bartosz Bańka / Agencja Gazeta
Dygnitarze władzy, włącznie z prezydentem Dudą, robią jak zwykle dobrą minę do złej gry. Propaganda i prorządowe media usiłują na kryzys odpowiedzieć trzema „przekazami dnia”.

Nie, to nie jest histeria. Protest 40 polskich nadawców i wydawców mediów wynika z dwóch powodów – z obawy przed skutkami projektu pobierania „składki” od reklam w nich zamieszczanych i z braku zaufania do obecnej władzy. Reakcja jej przedstawicieli pokazuje z kolei dwie rzeczy – że władza jest zaskoczona skalą i skutecznością protestu, a mimo to nie zamierza go odłożyć do legislacyjnego archiwum, tylko przeczekać. Mamy więc kolejny kryzys wywołany nie przez media ani opozycję, tylko przez rządzących. Od tego, jak się rozwinie i zakończy, zależy przyszłość mediów wolnych od nacisków władzy.

Jerzy Baczyński: Protest mediów

Budapeszt w Warszawie

Dygnitarze obecnej władzy, włącznie z prezydentem Dudą, robią jak zwykle dobrą minę do złej gry. Propaganda rządowa i prorządowe media usiłują na kryzys odpowiedzieć trzema „przekazami dnia”: że to „histeria”, a nie wojna z niezależnymi od władzy mediami; że sprawa jest na etapie „prekonsultacji”, a inne państwa UE też mają problem z właścicielami wielkich platform cyfrowych i dążą do tego samego co rząd Morawieckiego, czyli do ich opodatkowania.

To akurat prawda, ale problem w Polsce polega na tym, że protestujący po prostu nie wierzą w oficjalne deklaracje PiS. Nauczyło ich tej nieufności ponad pięć lat rządów „zjednoczonej prawicy”, która jedno mówi, drugie robi. Jedno obiecuje, drugie wprowadza lub nie wprowadza w życie. Nieufność wynika też z uważnej obserwacji rzeczywistości, w tym polityki wobec mediów prowadzonej przez Viktora Orbána, ostatniego już chyba sojusznika Jarosława Kaczyńskiego w Europie.

Otóż mamy dobrze udokumentowaną operację na tamtejszych mediach metodą salami: krok po kroku, kawałek po kawałku, wrogie przejęcie po wrogim przejęciu. „Podatek zamiast cenzury. Tak też Viktor Orbán pozbył się wolnych mediów na Węgrzech”, czytamy w środowym oświadczeniu „Gazety Wyborczej”. Jego polityka sprowadza się do prostego założenia, że media mają służyć rządzącym, a nie rządzonym, i nie przeszkadzać rządzącym w ich marszu do raju na ziemi. A przecież pamiętamy, że ideałem Kaczyńskiego jest „Budapeszt w Warszawie”.

Wolne media mają zamilknąć

Tylko Maciej Świrski, szef dotowanej przez władzę Reduty Dobrego Imienia, podzielił się szczerze odczuciami dotyczącymi protestu wolnych mediów: „Czyli wreszcie będzie chwila oddechu od nagonek, złośliwego przeinaczania faktów i nieuctwa. To może byście tak na stałe »zawiesili działalność«?”. I o to tu chodzi. Wolne media, wrzód na siedzeniu rządzących i ich popleczników, mają zamilknąć. To jest cel i marzenie obozu obecnej władzy. W Unii Europejskiej, owszem, trwa dyskusja nad big tech, ale nikt nie próbuje przy tej okazji przyduszać wolności słowa.

A pretekst, że połowa daniny (400 mln zł) ma iść na służbę zdrowia, jest niewiarygodny, bo pamiętamy, jak ta władza wsparła TVP pod zarządem Jacka Kurskiego gigantycznym zastrzykiem pieniędzy publicznych, zamiast wspomóc Narodowy Fundusz Zdrowia, i jak odmówiła wsparcia psychiatrii dziecięcej. Czemu teraz opinia publiczna ma wierzyć, że transfer będzie zgodny z deklarowanym? Czemu ma aprobować przeznaczenie aż 35 proc. haraczu na dopiero tworzoną fundację „Wsparcia kultury w obszarze mediów” (co za orwellowska sztuczka nazewnicza)? I jeszcze jedno: funkcjonariusze władzy prawią nam morały, że przecież podatki to normalna rzecz w państwie. Tak, ale zależy, na co i jak są wprowadzane.

Dobre państwo prowadzi odpowiedzialną politykę finansową tak, aby jak najmniej danin musieli płacić obywatele, tylko mogli korzystać z owoców swej pracy i dobrowolnie dzielić się nimi z innymi. Nazywanie haraczu „podatkiem solidarnościowym” jest w obecnej sytuacji politycznej i gospodarczej grubym nadużyciem.

Czytaj też: Duszenie mediów metoda „na Unię”

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną