Mowa o ostatnich wyborach, ale nie tylko. W Wielkiej Brytanii (niektórzy mówią Anglii, inni: w Zjednoczonym Królestwie) wybory wygrała Partia Pracy, po raz pierwszy od 14 lat. Zmiana warty jest czymś normalnym nad Tamizą i zdarza się co jakiś czas, niekiedy dość nieoczekiwanie. Winston Churchill był jednym z głównych architektów koalicji antyhitlerowskiej, w pewnym sensie wygrał II wojnę światową, ale przegrał wybory w 1945 r. m.in. przez bezceremonialny atak na laburzystów (zapowiadał, że wprowadzą coś w rodzaju gestapo). Może Brytyjczycy uznali, że premier czasu wojny nie jest dobrym przywódcą na czas pokoju.
Czego uczą wybory w Wielkiej Brytanii
Konserwatyści rządzili kilkanaście lat i nie osiągnęli jakichś spektakularnych sukcesów. Być może Anglicy (Szkoci byli przeciwko wystąpieniu z UE) są rozczarowani brexitem zafundowanym im przez torysów. Tak przynajmniej sądzą moi znajomi ze środowiska akademickiego.
Czego można się nauczyć z wyborów brytyjskich? Z tych zaraz po wojnie – że nie warto przypisywać opozycji powinowactwa ze zbrodniarzami; ze wszystkich innych – że trzeba zadbać o to, aby sam proces elekcyjny przebiegał w miarę koncyliacyjnie, aby przegrana formacja nie sabotowała politycznych (w szerokim sensie) poczynań następców tylko dlatego, że reprezentują opcję przeciwną.
Ostatnie zdanie jest oczywistą aluzją do zachowania dobrozmieńców po wyborach 15 października. Monarcha Zjednoczonego Królestwa jest formalnie głową państwa, ale jest rzeczą nie do pomyślenia, aby spierał się z premierem rządu Jej Królewskiej Mości o to, kto ma reprezentować UK na szczycie NATO. Tymczasem p. Duda uznał, że to on będzie przewodniczył delegacji na spotkaniu przywódców Sojuszu, chociaż konstytucja z 1997 r. wyraźnie powiada, że to rząd realizuje politykę zagraniczną. Wszystkim rodzimym eurosceptykom trzeba wyraźnie dać do zrozumienia, że polexit byłby zagrożeniem również dla ich osobistych karier politycznych.
Czytaj też: Bregret? Brytyjczycy już dobrze wiedzą, że brexit był błędem
Czego uczą wybory we Francji
Ostatnie wybory we Francji były dramatyczne. W pierwszej turze Zjednoczenie Narodowe wyraźnie zwyciężyło, zanosiło się nawet na to, że zdobędzie absolutną większość w Zgromadzeniu Narodowym i utworzy rząd. Druga tura zmieniła te wyniki. Wygrał lewicowy Nowy Front Ludowy (182 mandaty), na „podium” uplasowały się partia Emmanuela Macrona (168) i Zjednoczenie Narodowe (143), a na czwartym miejscu znaleźli się Republikanie (45). Żadna z partii nie zebrała większości (289 głosów). Potrzebna jest więc koalicja, a najbardziej prawdopodobny jest alians obozu prezydenckiego z lewicą lub jej częścią uzupełnioną przez stronnictwo republikańskie.
Poczekamy, zobaczymy. Francja zapewne poradzi sobie z zaistniałą sytuacją. Być może Macron spodziewał się porażki Zjednoczenia Narodowego i dlatego zdecydował się na przedterminowe wybory. Gdyby prawica wygrała, prezydencki system daje zdecydowaną przewagę głowie państwa, ale kohabitacja Macrona z prawicowym gabinetem byłaby dość trudna i przypuszczalnie jego działania spotykałyby się z sabotażem. Możliwe, że p. Duda (po upływie kadencji) i p. Morawiecki (swoiście zauroczony p. Marine Le Pen) staliby się poważnymi ekspertami francuskiego Zjednoczenia Narodowego.
Ostatnie zdanie przenosi nas do spraw polskich. Zdaniem wielu komentatorów porażka lepenistów była m.in. wynikiem rezygnacji wielu przedstawicieli innych partii z rywalizacji z prawicowcami. Należy przypomnieć, że do podobnej postawy nawoływano w Polsce w 2019 r., by odsunąć PiS od władzy. Dokładniej mówiąc: sugerowano wspólną listę, ale sprzeciwił się PSL. Warto pamiętać o straconej wtedy szansie, gdy rozważa się ewentualny przyszły powrót dobrozmienców do władzy.
Inna lekcja jest taka, że nie warto ryzykować przedterminowych wyborów z błahego powodu (jak wyniki wyborów europejskich) w systemie parlamentarno-gabinetowym, o ile sytuacja polityczna nie jest ustabilizowana. Niech sobie to zakarbują ludowcy i przedstawiciele Trzeciej Drogi, niezależnie od ich bojaźni przed siłami nadprzyrodzonymi, zresztą również w kontekście przyszłych wyborów prezydenckich. Wprawdzie szanse kandydata z obozu dobrej zmiany na razie są niewielkie, ale różnie może być.
Tusk tak skomentował ostateczne wyniki we Francji: „W Paryżu entuzjazm, w Moskwie rozczarowanie, w Kijowie ulga. Wystarczy, by być szczęśliwym w Warszawie”. TV Republika skomentowała, że Tusk złożył gratulacje postkomunistom i sojusznikom Putina. Trzeba przyznać, że to bardzo oryginalna interpretacja (oczywiście w duchu „prawdziwie polskich wiadomości”) słów polskiego premiera, które wyrażają zadowolenie, że nie wygrało Zjednoczenie Narodowe. Republikancki (nie republikański; przypominam, że republikanci stanowili stronnictwo sprzeciwiające się reformom państwa polskiego w XVIII w.) komentarz koresponduje ze słowami p. Bardelli, jednego z liderów Zjednoczenia Narodowego, że haniebne sojusze (tj. porozumienia przed drugą turą) rzuciły Francję w ramiona skrajnej lewicy. Le Pen stwierdziła: „Gdyby nie zostało zawarte to nienaturalne porozumienie między Macronem a skrajną lewicą, Zjednoczenie Narodowe miałoby absolutną większość”. To przypomina żale dobrozmieńców, że gdyby nie koalicja 15 października, to rządziliby Polską.
Czytaj też: Bilans pół roku rządów Tuska, czyli trudne życie po cudzie. A zegar tyka
PiS jak torysi w 1945 roku
Czołowi dobrozmieńcy, w szczególności p. Duda, p. Kaczyński, p. Morawiecki i p. Szydło, nie komentują wyborów nad Sekwaną. Odezwał się ktoś z drugiego szeregu, mianowicie p. (nie byle) Jaki. Odczytał z telefonu przekaz dnia z Nowogrodzkiej stanowiący, że zwycięstwo lewicy we Francji jest złem. To znaczy, że wedle p. Jakiego i jego szefów złem (chyba nie byle jakim) jest porażka obozu p. Le Pen. Trudno się dziwić smutkowi dobrozmieńców, skoro p. Bardella (miał być premierem w razie zwycięstwa Zjednoczenia Narodowego) wskazywał na ekonomiczną politykę rządu p. Morawieckiego jako wzór, który będzie wcielał w życie. A tu obciach, mianowicie sukces proeuropejskich sił w czołowym kraju UE.
TV Republika, obecnie chyba czołowa tuba propagandowa obozu tzw. dobrej zmiany, bardzo oględnie informowała o rezultatach francuskiej elekcji. Na pasku informacyjnym 8 lipca nie było nic, w rozlicznych wydaniach „prawdziwie polskich” nowin, recytowanych przez p. Holecką, p. Stankowskiego i innych, krótkie wzmianki o tym, ile mandatów uzyskały poszczególne partie, i oczywiście opowiadania o gratulacjach Tuska dla sojuszników Putina. Newsy główne to torturowanie urzędniczki zatrzymanej w związku z Funduszem Sprawiedliwości i kontynuacja opowieści o szykanach wobec ks. Olszewskiego. Ani słowa o tym, że służba więzienna zaprzecza republikanckim doniesieniom. Sprawę ma zbadać RPO, trzeba czekać na rezultat.
Na razie warto zauważyć, że postępowanie wobec aresztowanych w sprawie Funduszu Sprawiedliwości odbywa się wedle zasad, które wyjaśnił p. Woś, swego czasu zastępca p. Ziobry, taką deklaracją: „Całkowicie zmieniamy filozofię działania zakładów karnych – więzienie to nie będzie hotel czy sanatorium”.
Aby zakończyć czymś wesołym, zacytuję treść wiadomości na czerwonym (a więc specjalnie wyróżnionym) pasku w TV Republika: „Jutro protest przeciwko torturom reżimu Tuska”. Czyżby p. Stankowski (newsa zobaczyłem w trakcie audycji prowadzonej przez tego dziennikarskiego herosa) organizował protest przeciwko torturowaniu p. Tuska i jego reżimu? Kłania się błąd zwany amfibologią, zwykle ilustrowany zdaniem: „Samochód wjechał w rów, który uległ skrzywieniu”. Republikancka kompetencja logiczna jest podobna, a wiarygodność stacji pozostaje na poziomie osiągniętym przez TVP w 1968 r. lub stanie wojennym.
Wprawdzie trudno porównywać p. Sakiewicza z Churchillem (to tak jakby porównywać p. Ziemkiewicza z Szekspirem; parafrazując Leca: Szekspir może nie był Szekspirem, Ziemkiewicz nie jest nim na pewno), ale niech skutkiem bajania TV Republika o analogii między torturami zadawanymi przez reżim Tuska a tym, co działo się w ubeckich więzieniach, będzie taki wyborczy los dobrozmieńców, jaki przytrafił się torysom w 1945 r. Powodzenia!